"Sport to dziedzina, do której polityka nie powinna się mieszać. Przyjaźń, braterstwo, czysta walka - oto główne cechy oraz idee rywalizacji. Co więcej, myślę, że jeśli dojdzie do tego, że Chińczyk z Tybetańczykiem staną obok siebie na bieżni, nie będą się gryźli, po biegu podadzą sobie rękę i pójdą w swoim kierunku" - podkreślił autor słynnego gestu na igrzyskach w Moskwie. "Rękami sportowców próbuje się załatwiać inne sprawy. Jeśli politycy nie chcą jechać, niech nie jadą. Nikt ich nie będzie o to prosił. Zawodnik, gdy występuje w igrzyskach staje się rozpoznawalny, widzi go cały świat, dlatego wykorzystuje się go do politycznych rozgrywek" - powiedział Kozakiewicz. Te dwie dziedziny - sport i politykę oddziela od siebie również złoty medalista olimpijski (1976) i mistrzostw świata (1974) w siatkówce Tomasz Wójtowicz. "Sam stałem się ofiarą bojkotu. Tydzień przed igrzyskami w Los Angeles w 1984 roku powiadomiono nas, że nie pojedziemy. To był cios. W takich chwilach pojawia się pytanie co ma polityka wspólnego ze sportem? Przecież my się nie wtrącamy w ich sprawy. Niestety, świat jest tak skonstruowany, że to polityka nim rządzi" - stwierdził siatkarz. Ma jednak nadzieję, że idea olimpijska jest nadal bardzo silna. "Może przez igrzyska w Pekinie tam się coś poprawi. Sport jeszcze nikomu krzywdy nie zrobił. Na początku były zawieszane wojny, trzymajmy się tego" - przypomniał Wójtowicz. Formę protestu w przeszkadzaniu przemieszczania się ognia olimpijskiego, jaką wybrali przeciwnicy igrzysk w Pekinie uważa za bezsensowną. "Ktoś go zgasi, ale za chwilę zostanie on znowu zapalony. Tylko, że ci ludzie mają w ten sposób jedyną okazję pokazania się, chcą wyrazić swoje zdanie, ale to niczego nie zmieni" - ocenił Wójtowicz. Podobne zdanie ma kolarz Ryszard Szurkowski. "Niech politycy wstydzą się tego, że w Pekinie odbędą się igrzyska. Teraz chcą zwalić winę na zawodników, a to MKOl zgotował ten pasztet. Niech wszyscy protestują, wtedy też sportowcy zaczną, ale dlaczego tylko oni mają bojkotować? Nie wyobrażam sobie, by któryś ze startujących myślał o czymś innym niż o tym, by stanąć do rywalizacji i zdobyć medal" - powiedział dwukrotny srebrny medalista olimpijski (1972, 1976) w wyścigu drużynowym w kolarstwie szosowym. Wyjaśnienie dla całej sytuacji znalazł specjalista Jacek Wszoła. "Szum medialny wokół igrzysk nie poszedł w tym kierunku, co powinien. To dowód na to, że te zawody skupiają uwagę wszystkich; żadne inne wydarzenie na świecie nie przyciąga miliardów ludzi. Nie ma obecnie lepszej platformy, by wyrazić swój komentarz, opinie" - stwierdził mistrz (1976) i wicemistrz (1980) olimpijski w skoku wzwyż. Wszoła uważa, że ogień olimpijski to coś całkowicie niezależnego. "Przekazanie sobie w sztafecie pochodni to nic innego jak symboliczne podanie sobie ręki na dzień dobry, na zgodę, na potwierdzenie szczerych intencji. Temu jest poświęcona ta idea, wszyscy biorą w niej udział, ludzie wszystkich wyznań, kolorów skóry, sportowcy, niepełnosprawni" - przypomniał lekkoatleta. Tak jak Szurkowski, także Wszoła podkreśla, że najważniejsza w tym wszystkim jest rywalizacja i na tym skupiają się uczestnicy. "Mam nadzieję, że polscy zawodnicy będą mieli do całej sprawy dystans. Sportowiec chce jechać na igrzyska i zdobyć medal. Myśli o tym, czy się uda, czy nie złapie kontuzji, czy nie zgubi bagaży w czasie podróży. Oczywiście, nikt z nas nie ignoruje problemu łamania praw człowieka, ale obecnie najważniejszy jest sport".