"Justyna Kowalczyk ma szansę na złoto. Chociaż konkurencja jest duża. Część rywalek specjalnie "odpuściło" niektóre przedolimpijskie starty. Czy to było dobrym posunięciem - zobaczymy dopiero. Myślę, że Justyna da sobie jednak radę. Pamiętajmy przy tym, że olimpiada to specyficzne zawody. Naprawdę czasem nieprzewidywalne, na których zawodzą faworyci. Na wynik ma wpływ nie tylko forma zawodnika ale także aklimatyzacja, rodzaj śniegu, temperatura, dobór smaru. Z tego względu trzeba być ostrożnym przy prognozach wyników. Ja kibicuję, chciałbym, żeby Polacy zdobyli same złote medale. Nie chcę zapeszać. Najpierw niech będą medale, a potem się będziemy cieszyć" - powiedział brązowy medalista w kombinacji norweskiej z Cortina d'Ampezzo (1956). "Na igrzyskach wiele zależy od charakteru zawodnika i od tego, czy sztab szkoleniowy odpowiednio "trafi" do niego. Ja miałem trenera, który był też dobrym psychologiem. Teraz ze sportowcami pracują sztaby ludzi. Chodzi o to, by sportowiec nie "spalił się" przy starcie i pokazał naprawdę to, co potrafi. Nie każdy wytrzymuje presję. Medal na igrzyskach chce wywalczyć każdy, a są tylko po trzy w każdej konkurencji. Co znaczy główny trener, widać po Adamie Małyszu. Gdyby dalej trenował z grupą - to dzisiaj na pewno nie cieszylibyśmy się z tego, co jest" - dodał. "Ja przed igrzyskami pojechałem na zawody do Szwajcarii. Jako rezerwowy, bez stroju. Taki wyjazd na "Zachód" , to była wtedy wielka sprawa. I tak się złożyło, że wygrałem. No i nie było odwrotu - musieli mnie wysłać na olimpiadę. Nie wziąłem przygotowanego sprzętu, startowałem na swoim, wypróbowanym. Wyszło to na dobre. Po skokach byłem dziewiąty a potem tak się udało, że +wykręciłem+ medal. Na wyniki oficjalne trzeba było wtedy czekać dwie godziny, ale wiedziałem, że jest dobrze. Nie było rzecz jasna takiego zainteresowania zawodami jak dziś, telewizji. Trudno było wrócić do Zakopanego, bowiem zima była bardzo ostra" - wspomina igrzyska z 1956 roku Gąsienica.