Radosław Nawrot: Przypominam sobie, jak pracowałem z panią kilkanaście lat temu nad komiksami o najsłynniejszych polskich olimpijczykach i wówczas w komentarzu do jednej ze scen pokazujących pani start w Atlancie w 1996 roku powiedziała pani, że myślała wtedy o córce. O tym, że jej pani nie widziała w czasie igrzysk. Renata Mauer-Różańska: Myślałam o tym jeszcze przed wyjazdem do Atlanty. Myślałam też o tym, że tyle pracy poświęciłam, by dobrze przygotować się do igrzysk olimpijskich i wiedziałam, że to jest moja szansa, by zrealizować marzenie. Medal olimpijski jest marzeniem każdego sportowca. Na sprawę musiałam patrzeć zupełnie jasno, moim głównym zajęciem było uprawianie sportu. Jeżeli ktoś zajmuje się jakąś dziedziną i utrzymuje się z tego, to zdaje sobie sprawę, że od niej dużo zależy. Moja sytuacja też była taka. W sportach olimpijskich jesteśmy rozliczani za starty w igrzyskach, mistrzostwach świata i Europy. Jeżeli nie znajdę się w finałowej ósemce, to muszę sobie szukać pracy i całkowicie zmienić życie. I w takiej sytuacji byłam też ja, bo przecież w 1992 roku na igrzyskach w Barcelonie nie weszłam do finału. Do Atlanty zakwalifikowałam się dzięki brązowemu medalowi mistrzostw świata w 1994 roku. Te igrzyska były więc wielką szansą. Przypominam sobie pewnego człowieka, producenta strojów strzeleckich, w których startował już cały świat, tylko ja jeszcze takiego stroju nie miałam. A on był ważny, jego brak już na starcie stawiał mnie na straconej pozycji. On mi go uszył, przysłał z Finlandii, a w Barcelonie, gdy nie weszłam do finału, podszedł do mnie i powiedział: "next time". To mi utkwiło w głowie. Ten "next time" to właśnie była Atlanta. Mimo więc tego, że nie było mi łatwo, bo niecałe pięć miesięcy przed olimpijskim startem urodziłam dziecko i wiedziałam, że mam bardzo mało czasu na przygotowania, tego startu byłam świadoma. Trenowałam jeszcze jak najdłużej w ciąży. Po czterech tygodniach od urodzenia dziecka zaczęłam wykonywać ćwiczenia ogólnorozwojowe, a po sześciu tygodniach, gdy już zmieściłam się w strój strzelecki, trenowałam z bronią. Urlopu macierzyńskiego tak naprawdę nie miałam. Nie przypominam sobie więcej takich przypadków, by ktoś po kilku zaledwie miesiącach od porodu wystartował na igrzyskach. Mało tego, zdobył tam złoto! - Tego nie wiem, nie myślałam o tym. Wiem, że mnie nie było łatwo, bo przecież chciałam jak najdłużej karmić swoje dziecko. Zatem córkę miałam niemal cały czas ze sobą. Rodzina mi pomagała, klub mi pomagał, trener pomagał, ale i tak nikt nie zastąpi dziecku matki. Z dzieckiem pod pachą więc jeździłam na trening, karmiłam na żądanie. Mało tego, córka urodziła się w czasach, gdy pampersy były już dostępne, ale ona akurat miała na nie uczulenie. Musiałam więc jeszcze prać pieluchy. Jeździła pani na trening, trenowała, przerywała zajęcia, by nakarmić i przewinąć dziecko, następnie wracała do przerwanego treningu. Tak wyglądały przygotowania olimpijskie? - Tak wyglądały. To chyba panią rozbijało? - To jest tak, że gdy ma się świadomość, że nie ma innego wyjścia, to po prostu się to robi. Matki taką świadomość mają. Mój trening trwał po kilka godzin, ponieważ na zmianę trenowałam, karmiłam, przewijałam. Trzeba było nauczyć się cierpliwości. Niewyspanie? - To oczywiste dla rodzica. Średnio cztery godziny na dobę, brakowało czasu na wszystko. Dzięki pomocy rodziny, trenera, klubu byłam w stanie te wszystkie obowiązki pogodzić. Kiedy jednak pan zadzwonił, to szczególnie chciałam z panem porozmawiać o jednej kwestii. Zdawałam sobie bowiem sprawę z tego, że na igrzyska zabrać córki nie mogę. Największym stresem dla mnie była właśnie ta świadomość. Kiedy bowiem zdałam sobie sprawę, że nie będę mogła zabrać dziecka na igrzyska, to zrozumiałam, że jednocześnie nie będą mogła karmić piersią dłużej niż trzy miesiące. To było dla mnie bolesne, gdyż zdrowie dziecka w sporej mierze zależy od tego, jak długo matka karmi piersią. A pani to musiała skrócić... - Nie miałam innej możliwości. Pomimo że najlepiej się zawsze czułam wtedy, gdy dziecko było przy mnie, niezależnie od tego, co robiłam, musiałam zmienić sposób odżywiania dziecka na sztuczne mleko. Teraz więc często myślę o tym, co można by zrobić, aby kobiety uprawiające sport, które chcą mieć dziecko przy sobie i być z nim, miały możliwość zabrania go na zawody czy zgrupowania. Ja na zgrupowania Natalkę brałam prawie zawsze, za co jestem bardzo wdzięczna do dzisiaj, ale na igrzyska już nie mogłam. Chce pani powiedzieć, że gdyby córka była z panią w Atlancie, byłaby pani spokojniejsza? Lepiej by się pani startowało? - Oczywiście, że tak. Nie martwiłabym się. Więź matki z dzieckiem jest bardzo silna. Ojca też, ale w początkowym zwłaszcza okresie więź matki z dzieckiem jest ogromna, ponieważ dziecko jest z nią przez cały czas. Każda rozłąka wiąże się z silnym stresem tak dla dziecka, jak i matki. Dla mnie to był duży stres. Chociaż wiedziałam, że moja mama zajmie się Natalką bardzo dobrze, to i tak bardzo tęskniłam i myślałam, co moje dziecko przeżywa beze mnie. Po powrocie mama powiedziała mi, że Natalka pod moją nieobecność zupełnie zamilkła. Wiedziałam wtedy na pewno, jak bardzo tę rozłąkę przeżywała. A podczas wykonywania kluczowych strzałów w Atlancie, też pani o tym myślała? - Wtedy, przy decydującym strzale myślałam o tym, by ten strzał wyszedł świadomie. Abym nie miała poczucia, że był przypadkowy. Pracowałam nad każdym strzałem, ale w finale igrzysk olimpijskich przeżywa się ogromne emocje, więc nie każdy wychodził tak, jak chciałam. Wciąż widziałam jakieś błędy. Gdy składałam się do ostatniego strzału, pomyślałam: "Panie Boże, oby ten ostatni strzał wyszedł mi tak, bym wiedziała, że to ja strzeliłam, a nie przypadek". Abym nie miała wątpliwości. I rzeczywiście, był najlepszy. Kiedy dowiadywaliśmy się, że zdobyła pani złoto w Atlancie i że te igrzyska się tak wspaniale zaczynają, mało kto miał świadomość, jakim kosztem się to odbyło i co się z panią działo. Mało kto wiedział o dziecku, rozłące, logistyce. To chyba dotyczy wielu startujących kobiet. - Dlatego teraz, gdy działam w sporcie od drugiej strony, staram się ten temat poruszać. W sporcie kobiet wiele się zmieniło. Ustawa o sporcie zawiera prawo kobiet do urlopu macierzyńskiego. Kiedyś takiej możliwości nie było, chociaż ja będąc w ciąży, gdy pomimo że nie trenowałam, otrzymywałam stypendium. Władze sportowe po prostu wierzyły, że po urodzeniu dziecka na igrzyska pojadę. Otoczyły mnie opieką, także finansową. To pomagało, to mnie mobilizowało, to dodawało mi więcej wiarę w siebie. To rodzaj obdarzenia kobiety sportowca zaufaniem, by dać jej stabilizację? - Tak. To ważne, gdy się widzi, że wszyscy wokół wierzą i pomagają, są nastawieni pozytywnie. I rzutuje, bo to co się dzieje z matką i dzieckiem ma przełożenie na całą rodzinę. Cieszę się więc, że sport zaczął się zmieniać na korzyść kobiet, zaczął myśleć o ich potrzebach. To jest istotne. Myślę jednak, że można by jeszcze pójść krok naprzód i dać możliwość zabrania dzieci na zawody w okresie, gdy muszą być z matką, by się prawidłowo rozwijać. Wiem po sobie jak to jest potrzebne. Pamiętam jedną z Amerykanek, która zagroziła, że jeżeli będzie musiała pojechać na igrzyska bez dziecka, to nie pojedzie. I stworzono jej warunki, by mogła przebywać z dzieckiem. I znalazł się pokój. Nie było to jednak rozwiązanie systemowe, a jednorazowe. To przecież naturalne, że kobiety rodzą dzieci, zatem naturalną rzeczą jest wspieranie ich, aby mogły pogodzić macierzyństwo ze sportem. Przecież to tylko kwestia rozwiązań logistycznych, innego spojrzenia na sport kobiet i jego specyfikę, inną niż u mężczyzn. Ona wynika właśnie z różnic roli kobiety i mężczyzny w rodzinie. Może wtedy wiele kobiet nie musiałoby odkładać macierzyństwa na czas po karierze sportowej albo w ogóle z niego rezygnować? - Według mnie, macierzyństwo może nawet sprzyjać kobietom uprawiającym sport. Kobieta po urodzeniu dziecka często bywa silniejsza psychicznie. Wiem, jak mi się zmienił sposób myślenia, podejścia do życia. Dlatego patrząc na sport kobiet, warto myśleć o tym, by pomagać w macierzyństwie z jednoczesnym uprawianiem sportu. Jeden z pracowników mojego klubu powiedział mi coś takiego, że po moim przyjściu był przekonany, iż jako 20-latka zaraz się zakocham, zajdę w ciążę i tyle będzie z mojego uprawiania sportu. A stało zupełnie się inaczej. W ciążę zaszłam, ale siedem lat później. Zarówno ona, jak i moje macierzyństwo nie przeszkodziły mi w uprawianiu sportu na wysokim poziomie. Potrzebna była jedynie odrobina cierpliwości. W moim przypadku wszyscy byli cierpliwi. Do treningów z bronią wróciłam po sześciu tygodniach, gdy się zmieściłam w strój. Nawet gdy szyto mi galowy garnitur olimpijski, trzeba było poczekać z miarą, aż po porodzie wrócę do swoich normalnych rozmiarów. Mówi pani, że sport zmienia się na lepsze w kwestii rozumienia potrzeb kobiet. To znaczy, że kobieta uprawiająca sport, która chce to pogodzić z macierzyństwem, nie jest już postrzegana jako kłopot? - Chodzi o to, by nie była tak postrzegana. To prosta zmiana myślenia polegająca na tym, by zrozumieć, że to są naturalne sprawy, które da się pogodzić ze sportem. Wchodzą coraz odważniej rozwiązania prawne. W piłce nożnej kobiet nie tak dawno jeszcze po zajściu zawodniczki w ciążę, gdy nie mogła grać i trenować, rozwiązywano z nią kontrakt. Teraz jest już inaczej. Wiem, że wiele osób próbuje ośmieszać sytuacje kobiet, aby wykazać, że coś jest niemożliwe albo absurdalne. Nie jest. Odpowiedzialne działania mogą wspierać sport kobiet. Pojawiają się rozwiązania systemowe, można pójść krok dalej. Pamiętajmy, że kobiety po urodzeniu dziecka często osiągają lepsze wyniki niż te, które miały wcześniej. To kolejna przesłanka wskazująca na to, że warto inwestować w kobiety decydujące się na macierzyństwo.