Nad pierwszym występem nowych gwiazd "Celtów" przed własną publicznością nie ma sensu długo debatować. Boston zdmuchnął z parkietu ekipę ze stolicy (103:83), już po pierwszej połowie prowadząc 58:36. Jak wypadło wielkie trio? Łącznie Kevin Garnett, Ray Allen i Paul Pierce zdobyli 67 punktów, zebrali z tablic 29 piłek i zanotowali 11 asyst. Przez trzy kwarty niedzielnego meczu z Toronto zanosiło się na powtórkę z rozrywki i pewne zwycięstwo "Celtów" w meczu z najlepszą drużyną Atlantic Division poprzednich rozgrywek. Po trzech kwartach prowadzili 66:55 i wydawało się, że mają drugą wygraną w sezonie w kieszeni. Ostatnią część gry przegrali jednak 12:23 i o zwycięstwo musieli bić się w dogrywce. W tej wielką klasę potwierdził sprowadzony latem duet Garnett-Allen. Pierwszy robił pod atakowanym koszem co chciał z gwiazdą gospodarzy Chrisem Boshem, drugi dziurawił kosz Raptors rzutami z dystansu. Były zawodnik Seattle zapewnił gościom wygraną celną "trójką" na trzy sekundy przed końcem doliczonego czasu gry. Ostatecznie bardzo skuteczni w dogrywce koszykarze Celtics wrócili do Bostonu z tarczą (98:95), ale mecz z Toronto pokazał pewien obraz ekipy nieobecnego w Kanadzie z powodu śmierci ojca Doca Riversa. Na początek o pozytywach. Tak samo jak w meczu z Wizards rywale "Celtów' rzucali z niską skutecznością; Arenas i spółka trafili jedynie 35% rzutów (w tym 0-16 za trzy), a Raptors byli niewiele lepsi - 36,7 % (za to 10-25 z dystansu). Plus za obronę. Na słowa uznania tradycyjnie zasłużyła wielka trójca. Tym razem Garnett-Allen-Pierce wnieśli do gry drużyny ogromny wkład w postaci 69 punktów, 22 zbiórek i 12 asyst, czyli bardzo podobny do tego z meczu z Waszyngtonem. Plus dla wielkich gwiazd. Wiele gorzkich słów pada, i padnie także za moment, pod adresem zmienników Bostonu, którzy poziomem nijak mają się do gwiazd zespołu. Na słowa uznania w starciu z Toronto zapracowali jednak Eddie House i James Posey. Zwłaszcza ten drugi bardzo przyczynił się do zwycięstwa celnymi rzutami z dystansu i twardą obroną. Plus dla byłego mistrza z Heat. A co razi w obozie "Celtów"? Przede wszystkim krótka ławka. Trudno odnosić wielkie sukcesy mając jedynie 2-3 wartościowych zmienników, a na razie tak wygląda sytuacja w Bostonie. Wiadomo, że wobec wydatków na gwiazdy klub nie mógł pozwolić sobie na zakontraktowanie lepszych rezerwowych (cudów nie ma), ale widać, że ławkę Celtics czeka w tym sezonie sporo pracy, aby drużyna mogła myśleć o walce o finał NBA. Minus dla zmienników. Martwi także postawa rozgrywającego Rajona Rondo, który w Toronto był jedynie tłem dla T.J. Forda. Pewnie, że obrońca Raptors należy do najlepszych graczy na swojej pozycji na Wschodzie, ale momentami młody "Celt" dał się ogrywać jak dziecko. Widać jednak, że jest to zawodnik przyszłościowy, który może dać kibicom NBA jeszcze wiele satysfakcji. W końcu nie byle kto wróżył mu karierę na zawodowych parkietach, bo sam Michael Jordan. Ale póki co, minus dla Rajona Rondo. Listę wad i zalet zgrywającego się ze sobą nowego Bostonu można mnożyć w nieskończoność. Pewne jest jednak, że w krytycznym momencie (utrata wysokiej zaliczki, dogrywka), drużyna pokazała charakter i zwycięsko wyszła z pierwszego testu. I chociaż przed trenerem Riversem czeka jeszcze wiele pracy, to po dwóch spotkaniach jego drużyna rozsiadła się wygodnie w fotelu lidera Atlantic Division. Pytanie brzmi, na jak długo?