Tego samego nie można powiedzieć o Seattle Seahawks. Podopieczni Mike'a Holmgerna mieli może trochę pecha, ale w Super Bowl XL przegrali z powodu swoich błędów. Trudno było oczekiwać, iż Steelers odmówią przyjęcia prezentu. To może nieco przewrotna teza, ale moim zdaniem mistrzowie NFC przegrali starcie na Ford Field już w pierwszej połowie, a druga była już tylko logiczną konsekwencją tego, co działo się w I oraz II kwarcie. Seahawks nie potrafili wykorzystać świetnego początku w wykonaniu Mata Hasselbecka, który mimo jednej straty w drugiej połowie, był najjaśniejszym punktem swojej drużyny (łącznie 308 "wyprodukowanych" jardów), a nie wiem czy nawet nie najlepszym graczem tego meczu... Quarterback drużyny z Seattle od pierwszych sekund złapał właściwy rytm, a jego podania w stylu West Coast Offense były niezwykle precyzyjne. Niestety zawiodła egzekucja, upuszczone podania, brak drugiej nogi odbierającego na boisku, przestrzelony field goal, niefortunne kary no i... trochę pecha (czytaj: kontrowersyjnych decyzji arbitrów). Pech Seahawks był szczęściem Steelers, a szczęście sprzyja lepszym. Bill Cowher musiał być niezwykle zadowolony, że połowa w której Ben Roethlisberger skutecznie wykonał pięć podań zakończyła się prowadzeniem jego podopiecznych 7-3. Prowadzeniem, które trudno było wyczytać ze statystyk. Można było się spodziewać, że zespół z Pittsburgha i "Big Ben" będą po przerwie grać lepiej i tak się stało, a początkiem końca Seahawks był "urwanie" się Willy'ego Parkera, którego 75-jardowa biegowa szarża (najdłuższa w historii Super Bowl) dała Steelers wyraźniejsze prowadzenie. Sukces w Detroit wręcz wzorowo oddaje charakter Pittsburgh Steelers - zespołu, który ciężko pracuje i potrafi wygrać nawet wówczas, gdy statystyki wskazują coś całkiem innego. Steelers wygrali i tylko to się liczy, a pokonanych w meczu o tytuł nikt przecież nie pamięta, nawet gdy rzeczywiście mieli trochę pecha i kilka decyzji arbitrów przeciwko sobie... Witold Cebulewski