I oto w piątek, 11 sierpnia mógł on przejść do historii. Mianowicie z połowy boiska strzelił mu gola Piotr Świerczewski z Korony, gola fantastycznego na miarę XXI wieku. No a Pawełek, który wybił piłkę zza linii, ani pisnął, że ździebko przysnął (bo ja obronię sto strzałów Świerczewskiego na sto z połowy boiska, gwarantuję majątkiem). Ale mógł Pawcio zostać jednak postacią pozytywną tej akcji. Pobiec do niewidomego arbitra i powiedzieć, że gol padł. Wiele nie ryzykował, bo wiślacy prowadzili już dwa albo trzy do kółka. Nie zdecydował się na to. Chciałbym wierzyć, że zwyczajnie nie widział, bramkarze zresztą często miewają kłopoty ze wzrokiem, szczególnie polscy. Wszelako w piłce zdarzają się jednak gesty, które kibice pamiętają wiecznie, bo każdego czegoś uczą. Weźmy taki "gest Garrinchy", upamiętniany do dziś wybijaniem piłki na aut, kiedy rywal jest kontuzjowany. Brazylijczyk zrobił to jako pierwszy i mimo że zmarł już dawno, wiecznie w pamięci żyje i nie z powodu ładnych kiwek. Ja pamiętam gest Franka Ordenewitza z Werderu. Piłkarz przeciwnej drużyny zmylony gwizdkiem z trybun złapał piłkę w ręce. I oto Frank, z karnego, podał piłkę bramkarzowi... Albo Włoch Paolo Di Canio (czyli też... Pawełek!), który bodaj w jakimś meczu West Ham zamiast strzelić gola do pustej przerwał nieczystą akcję kumpli... Inna sprawa, że dostał potem od nich łomot w autobusie, za stracone premie, ale charakter pokazał. Piątkowy gol mógł przynieść sławę Świerczewskiemu i Pawełkowi. Nie przyniósł jednak żadnemu z nich. Trochę szkoda, bo tak wspaniała okazja nieprędko się nadarzy. A najpewniej już nigdy. Paweł Zarzeczny