- Przyrzekamy za rok być w finale Champions League - świętujący tytuł mistrza Hiszpanii stoper Barcelony Gerad Pique wciąż nie mógł przeboleć traumatycznej porażki z Interem w półfinale Pucharu Europy. Klub z Katalonii, który jeszcze 18 lat temu tonął w kompleksach wobec Realu, Bayernu, Liverpoolu, Milanu, czy Ajaksu, dziś czuje się w najważniejszych klubowych rozgrywkach potentatem. I słusznie: w ostatnich czterech latach wygrywał je dwa razy, w ostatnich pięciu tylko raz zabrakło go w półfinale. Pep Guardiola zbudował drużynę, która może grać kluczowe role w Europie przez lata. 23-letni posiadacz "Złotej Piłki" Messi, jego rówieśnicy Pique, Pedro, rok młodszy Sergio Busquets, czy wciąż nastoletni Bojan Krkic to piłkarze skazani na sukces (26-letni Andres Iniesta wygląda przy nich jak staruszek). W szkółce "La Masia" czeka ponoć nowe pokolenie brylantowych talentów, a gdyby ich nawet zabrakło, klub z Katalonii stać na każdego piłkarza - w ostatnich sześciu latach wydał na transfery 400 mln euro. Koniec ery Laporty Czy tej świetlanej przyszłości coś zagraża? Może to, że w Barcelonie kończy się era Joana Laporty - prezesa, który, zastał klub drewniany, a zostawia murowany. Jego następcą będzie prawdopodobnie Sandro Rosell - osobisty wróg Laporty. Ustępujący prezes oskarża go o najgorsze, a przecież znają się dobrze, kilka lat przepracowali razem. W swojej książce "Un sueno para mis hijos" ("Marzenie dla moich dzieci") Laporta zarzuca Rosellowi, że pięć lat temu, jako wiceprezes do spraw sportowych chciał sprzedać Ronaldinho do Chelsea, a prowizją 10 mln euro podzielić się z nim po połowie. Według relacji Laporty Rosell bojkotował też transfer Samuela Eto'o, bo Kameruńczyk nie miał umowy z firmą Nike, z którą on współpracował. Zarzuty ustępującego prezesa są fundamentalne, a jednak popularność Rosella nie słabnie. Czyżby ten, który poprowadził klub do nienotowanych wcześniej sukcesów (dwa triumfy w Lidze Mistrzów, cztery mistrzostwa Hiszpanii) był mało wiarygodny? Czarny scenariusz wyglądałby tak: Rosell zostaje prezesem, pod jakimś pretekstem skłania do dymisji Pepa Guardiolę, którego na czele drużyny postawili Laporta i Johan Cruyff. Wiadomo, że relacje Rosella z honorowym prezesem Barcelony są, co najmniej, trudne. Pozbawieni przywódcy Massi, Xavi i Iniesta mogliby przeżywać ciężkie chwile. Obiecany przez Pique finał Ligi Mistrzów pozostałby w sferze marzeń. Od przyjaciół do wrógów Oczywiście taki przebieg wypadków jest mocno dyskusyjny. Rosell podkreśla, że z Guardiolą mu po drodze, ale nie może powiedzieć nic innego w kampanii wyborczej. Cruyffa też traktuje jak wytrawny polityk. W swoim lokalu wyborczym przy ulicy Paris 123 umieścił wielki portret Holendra, jako jednego z pięciu najważniejszych ludzi w historii klubu z Katalonii. Od przyjaciół, do wrogów śmiertelnych - taką drogę przeszli Laporta z Rosellem. Gdy pierwszy zostawał prezesem Barcelony, drugi był jego prawą ręką, osławioną sprowadzeniem na Camp Nou Ronaldinho. Brazylijczyk miał już wstępną umowę z Manchesterem United, ale wiceprezes Barcy wykorzystując znajomość z piłkarzem (Rosell współpracował kiedyś z reprezentacją Brazylii jako przedstawiciel Nike) w ostatniej chwili namówił go na zmianę kierunku. To był punkt zwrotny w historii klubu z Katalonii, który po latach zapaści, wracał na szczyt. Dla nowego prezesa i jego prawej ręki wyścig po Ronaldinho był właściwie bojem o przetrwanie. Kandydując Laporta obiecał socios wybitnego piłkarza. Miał na myśli Davida Beckhama, ale Anglik wybrał Real Madryt. Ronaldinho okazał się kołem ratunkowym, potem w sposób najbardziej efektowny z możliwych przeistoczył się w lidera Barcelony. Wtedy pojawiła się informacja, że właściciel Chelsea Roman Abramowicz gotów jest odkupić Brazylijczyka za 100 mln euro. Bo słuchał Cruyffa Wspólna praca Rosella i Laporty trwała zaledwie do 2 czerwca 2005. 15 dni po zdobyciu pierwszego mistrzostwa Hiszpanii Rosell i trzech innych członków zarządu podało się do dymisji uznając, że z prezesem Barcy współpracować się nie da. Oficjalnie Rosell był zawstydzony tym, że Laporta włączył do zarządu klubu swojego byłego szwagra działającego w fundacji generała Franco. Katalończycy patrzyli na to ze zgrozą. Mniej oficjalnie: Rosell nie mógł ponoć wybaczyć Laporcie, że słucha we wszystkim rad Cruyffa. Grupa ludzi skupiona wokół niego liczyła, że prezes na stanowisku długo się nie utrzyma i oni przejmą władzę (za to Laporta nazywa ich zdrajcami.) Prezesa ocalili jednak piłkarze na boisku. Dziś socios, gdyby mogli, wybraliby go na trzecią kadencję. Statut klubu zezwala jednak tylko na jedną reelekcję. Dlaczego ci, którzy tak podziwiają obecnego prezesa nie chcą głosować na wskazanego przez niego kandydata? Gdyby wybory wygrał Jaume Ferrer wpływ Laporty na klub pozostałby duży. Jeśli zwycięży Rosell, drzwi Camp Nou zostaną przed odchodzącym prezesem zatrzaśnięte. Socios Barcelony doceniają skuteczność Laporty, ale nie stał się widać dla nich przywódcą moralnym. Wielu ma mu za złe, że wykorzystuje sportowy sukces Barcelony do budowania swojej pozycji politycznej. Wciąż publicznie zabiera głos na temat polityki, bierze udział w marszach na rzecz niepodległości Katalonii - to wszystko odbierane jest dwuznacznie w całej Hiszpanii. Laporta marzy o tym, by zostać prezydentem regionu, ale dziś według badań tylko 11 proc mieszkańców Katalonii poparłoby go w wyborach. Laporta nie jest bez skazy Odchodzący prezes Barcy odniósł spektakularny sukces, ale nie jest postacią bez skazy. Niedawno dziennik "El Pais" opublikował tekst o wstydliwej współpracy Laporty z reżimem z Uzbekistanu. Człowiek, który związał kataloński klub umową sponsorską z Unicefem, nie brzydzi się pieniędzmi płynącymi ze źródeł wykorzystujących tysiące dzieci do niewolniczej pracy. "To tak, jakby w latach 30. poprzedniego wieku ktoś promował klub w Berlinie współpracując z Adolfem Hitlerem" - mówi Craig Murray, były ambasador Wielkiej Brytanii w Uzbekistanie. Ludzie z organizacji związanych z prawami człowieka łapią się za głowy. Reżim uzbecki uważany jest za jeden z najbardziej bezwzględnych. Tortury, morderstwa przeciwników politycznych, a także porywanie dzieci ze szkół do pracy w zakładach bawełny są tam na porządku dziennym. Laporta zaprzyjaźniony z Gulnarą Karimową, córką Islama Karímowa prezydenta Uzbekistanu od 20 lat, dostał od niej 5 mln euro za dwa mecze Barcelony z uzbeckim klubem Bunyodkor (jeden już rozegrano na Camp Nou) i trzy miliony za wyjazd do Uzbekistanu Messiego, Puyola i Iniesty. Oczywiście prezes Barcy nie jest jedynym chętnym na uzbeckie pieniądze. Byli tam Cesc Fabregas z Arsenalu, Cristiano Ronaldo z Realu oraz artyści tacy jak Julio Iglesias, Rod Steward i Sting (ten ostatni słynny z akcji charytatywnych na rzecz dzieci otrzymał 2 mln funtów za koncert w Taszkiencie). Laporta pozostawił to wszystko bez komentarza. Sukcesy klubu stoją za nim murem. W futbolu liczą się gole, a nie szlachetne metody zdobywania na nie pieniędzy. I o tym będą myśleli socios Barcelony, kiedy pójdą wybierać jego następcę. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego