11 lutego 1972: Wojciech Fortuna mistrzem olimpijskim Z archiwum Polskiego Radia (fragment audycji z 13 lutego 1972 roku): "W Sapporo mieliśmy sensację na miarę światową. Na olimpijskim maszcie biało-czerwona flaga. Na stadionie w odległej Japonii Mazurek Dąbrowskiego. Stało się coś, czego nawet sami nie śmieliśmy przewidywać. Nie kto inny, tylko właśnie 19-letni Wojciech Fortuna, który na dzień czy dwa przed wyjazdem ekipy do Sapporo dowiedział się, że został włączony do jej składu, zdobył złoto". Słowa radiowego spikera znakomicie oddają zaskoczenie, jakim było złoto nastolatka z Zakopanego. Kiedy Fortuna leciał po złoto, Polska spała. Transmisji z konkursu w Sapporo nie przeprowadziła ani telewizja, ani radio... Złoto, pierwsze w historii występów polskich sportowców na zimowych igrzyskach olimpijskich, Fortuna zdobył dzięki skokowi w pierwszej serii na odległość 111 metrów. Drugi skok był nerwowy i krótki (87,5 m), ale wystarczył, żeby utrzymać minimalną przewagę nad konkurencją. Japońska telewizja podobno pokazywała pierwszy skok 19-letniego Wojtka 85 razy. Na kolejne złoto zimą nasi olimpijczycy czekali do 2010 roku, do zwycięstwa Justyny Kowalczyk w biegu na 30 km techniką klasyczną. W lutym do "złotych" skoczków dołączył Kamil Stoch. Po 42-letniej przerwie. 17 października 1973: Anglia - Polska 1-1 Anglicy mieli przejechać po nas niczym walec. Stłamsić, sponiewierać, strzelić kilka bramek i odprawić w drogę powrotną do Polski. Gra psychologiczna rozpoczęła się na długo przed pierwszym gwizdkiem. Trener m.in. Derby County Brian Clough stwierdził, że "w polskiej drużynie ośmiu graczy to osły. Tam mało kto potrafi kopnąć piłkę", dziennikarze naśmiewali się z Jana Tomaszewskiego, a kibice na Wembley skandowali "zwierzęta, zwierzęta", kiedy grano polski hymn. Zabiegi, które miały wyprowadzić Polaków z równowagi, tylko ich wzmocniły. Za wszelką cenę chcieli udowodnić pewnym siebie Anglikom, że się mylą. Udało się, głównie za sprawą Tomaszewskiego. Bronił jak w transie, odbijając kolejne strzały Anglików. Skapitulował tylko raz - po rzucie karnym egzekwowanym przez Allana Clarke’a. Wcześniej bramkę dla Polski zdobył Jan Domarski. Skazywani na porażkę Polacy uciszyli stutysięczny tłum na Wembley i awansowali na mistrzostwa świata. W 1974 roku udowodnili, że remis w Londynie, chociaż szczęśliwy, nie był dziełem przypadku. Zespół prowadzony przez Kazimierza Górskiego zajął trzecie miejsce. 8 kwietnia 1976: Polska - ZSRR 6-4 Przygotowując kilka akapitów o tym historycznym dla polskiego hokeja spotkaniu natrafiłem na ciekawą tabelkę na łamach serwisu Hokej.net. To było zestawienie wszystkich spotkań pomiędzy Polską i ZSRR przed mistrzostwami świata w Katowicach. Bilans był piorunujący: 25 meczów, 25 porażek Polaków (w tym klęski 0-20 czy 0-17), bramki: 31-255. W meczu otwarcia MŚ zanosiło się na kolejny pogrom. Rosjanie byli głównymi kandydatami do złotych medali, trudno było znaleźć jakiekolwiek argumenty na wyższość "Biało-czerwonych". Na lodowisku zdarzył się jednak cud. Polska wygrała 6-4 zaskakując cały hokejowy świat. Nasi hokeiści nie utrzymali się w grupie A, ale nikt w kraju nie miał do nich pretensji. Wbrew logice dokopali "Ruskim", dostarczając kibicom wielkiej radości. Reszta była nieważna. 31 lipca 1976: Polska - ZSRR 3-2 Największy sukces w historii polskiej siatkówki. W finale igrzysk olimpijskich w Montrealu "Biało-czerwoni" zmierzyli się z ZSRR. Starcia z radzieckim gigantem w czasach PRL-u nabierały dodatkowego znaczenia. A jeżeli dodamy, że stawką meczu było złoto olimpijskie, to łatwo sobie wyobrazić w jakiej atmosferze Polacy śledzili batalię z wielkim rywalem. Mimo różnicy czasu mecz przyciągnął miliony przed telewizory. Podopieczni Huberta Wagnera w Montrealu przyzwyczaili rodaków do dramatycznych rozstrzygnięć, bez straty seta wygrali tylko raz, a w drodze do finału trzykrotnie triumfowali dopiero w tie-breaku. Tak samo było w meczu o złoto. Siatkarze ZSRR, złoci medaliści olimpijscy z 1964 i 1968 roku prowadzili 2-1, ale po przegranym czwartym secie 17-19 całkowicie się rozsypali. W decydującej partii Polacy zagrali koncertowo i utarli nosa faworytom. - To było emocjonujące spotkanie, pełne zwrotów akcji. W tie-breaku Rosjanie mieli nas już dość, ale mogli wcześniej ten mecz wygrać. W czwartym secie mieli w górze piłki meczowe, nie potrafili jednak tego wykorzystać - wspominał w rozmowie z "Kurierem Lubelskim" członek złotej drużyny Tomasz Wójtowicz. 21 sierpnia 1996: Broendby Kopenhaga - Widzew Łódź 3-2 "Eleganckie kobiety w pięknych tutaj toaletach, eleganccy mężczyźni, białe koszule, wspaniałe krawaty, a jednak nie będzie radości (...). No, dlaczego pan nie gwiżdże! Turku, kończ ten mecz!" - krzyczał zachrypniętym głosem Tomasz Zimoch, specjalista od pełnego emocji komentarza. Turek spełnił w końcu życzenie redaktora Zimocha i milionów Polaków śledzących mecz przed telewizorami. Widzew przegrał z Broendby w rewanżu 2-3, ale dzięki zwycięstwie w Łodzi 2-1 wywalczył drugi po Legii Warszawa i ostatni awans polskiego zespołu do piłkarskiej Ligi Mistrzów. Drużyna Franciszka Smudy w Kopenhadze potrzebowała cudu do awansu. W 47. minucie przegrywała 0-3 po bramkach Petera Mellera, Olego Bjura i Kima Vilforta. Na nic zdały się jednak "piękne toalety" i "wspaniałe krawaty" w loży VIP, jak i na trybunach kopenhaskiego stadionu po ostatnim gwizdku sędziego panowała grobowa atmosfera. W 56. minucie wiarę w awans przywrócił mistrzom Polski Marek Citko, a na dwie minuty przed końcem regulaminowego czasu gry bramy Ligi Mistrzów otworzył Widzewowi Paweł Wojtala, dobijając strzał Sławomira Majaka. 18 czerwca 1997: Legia Warszawa - Widzew Łódź 2-3 Decydujący mecz o mistrzostwie Polski. Legia gra na Łazienkowskiej z Widzewem. Na trybunach 10 tysięcy widzów. Zanosi się na święto czekających na siódmy tytuł w historii gospodarzy. Jeszcze w 87. minucie prowadzą 2-0 po bramkach Cezarego Kucharskiego i Sylwestra Czereszewskiego. Widzewiacy walczą do końca, w 88. minucie kontaktową bramkę zdobywa Sławomir Majak. W odpowiedzi Legia marnuję dobrą okazję, a chwilę później jest już remis. Dariusz Gęsior celną główką wprawia w rozpacz siedzącego bezradnie w bramce Grzegorza Szamotulskiego. Legia ma jeszcze szanse na zwycięstwo, piłka wpada nawet do bramki strzeżonej przez Macieja Szczęsnego, ale liniowy odgwizduje spalonego. Chwilę później Andrzej Michalczuk zdobywa zwycięskiego gola dla Widzewa. W ostatniej kolejce mistrzostwo łodzian przypieczętował Jacek Dembiński, pięciokrotnie pokonując bramkarza Rakowa Częstochowa (5-1). Legia zakończyła rozgrywki zwycięstwem z GKS-em Katowice (3-1). 3 października 1998: Nobiles Anwil Włocławek - Zepter Śląsk Wrocław 88:89 Rywalizacja Anwilu ze Śląskiem była przez lata wizytówką polskiej ligi koszykarzy. Niezwykły przebieg miał mecz rozegrany w październiku 1998 roku. Na pięć sekund przed końcem Śląsk prowadził we Włocławku 86:85. Piłka trafiła w ręce Romana Prawicy, a ten celną "trójką" wyprowadził gospodarzy na prowadzenie. Trybuny eksplodowały, zawodnicy Anwilu wpadli sobie w objęcia. Sekunda do końca. Śląsk wyprowadza piłkę spod własnego kosza. Sytuacja beznadziejna, trzeba liczyć na cud. Piłkę dostał Jacek Krzykała, a głos zdarł sobie komentujący mecz Ryszard Łabędź. "Musi rzucać. Rzuca z własnej połowy. Trafił? Trafił! Niebyw... Coś nie-by-wa-łe-go!" - sylabizował w koszykarskiej gorączce redaktor TVP. Rzut Krzykały przeszedł do historii polskiej koszykówki. Wiele spotkań rozstrzygało się w ostatniej sekundzie, ale takiej dramaturgii jak w 1998 roku we Włocławku nie udało się dotąd powtórzyć w męskiej ekstraklasie. 6 czerwca 1999: Polska - Francja 59:56 O złoty medal miały bić się Rosjanki i Francuzki. Polki? Nie, o najwyższym miejscu podium dla gospodyń nikt nie myślał. Nie myśleli też szefowie telewizji publicznej. Mistrzostwa rozgrywane w Polsce nie były transmitowane. Nie zrobiono wyjątku nawet na mecz o złoto, w którym Polki pokonały Francję 59:56. "W ogóle nie myślałyśmy o złocie. Turnieje jakie rozgrywałyśmy przed mistrzostwami różnie nam wychodziły, z Francją i Rosją czasem przegrywałyśmy sromotnie. Z meczu na mecz grałyśmy coraz lepiej. Nie wywierano na nas żadnej presji, nawet po cichu nikt nie liczył na to, że wygramy te mistrzostwa. Nastawienie było takie: Jest mecz, spróbujmy go wygrać. Potem kolejny i tak to wyszło" - wspomina Beata Predehl. Wyszło historycznie. To był największy sukces w dziejach polskiej koszykówki. Tym cenniejszy, że zupełnie niespodziewany. Niestety, wielkiego triumfu "złotek" nie udało się przełożyć na szkolenie i zainteresowanie dyscypliną. 15 lat później "Biało-czerwone" mają problem z zakwalifikowaniem się na ME, a medal pozostaje jedynie w sferze odległych marzeń zawodniczek i fanów koszykówki w Polsce. 28 września 2000: Wisła Kraków - Real Saragossa 4-1 Wisła rywalizację z Realem zaczęła optymistycznie - od efektownej bramki Radosław Kałużnego na 1-0 w Saragossie. Gospodarze odpowiedzieli czterema i wydawało się, że to koniec emocji dla krakowian. Tym bardziej, że rewanż przy Reymonta zaczęli od samobójczej bramki Marcina Baszczyńskiego. W przerwie Orest Lenczyk posadził na ławce Tomasza Kulawika, Ryszarda Czerwca i Olgierda Moskalewicza. Podobno chciał ich oszczędzić na mecz ligowy, bo w awans wierzyli już tylko najwięksi optymiści. Sygnał do ataku dał rezerwowy Kelechi Iheanacho, a chwilę później Wisłę na prowadzenie wyprowadził Tomasz Frankowski. Wiślacy grali jak w transie, zaskoczeni Hiszpanie nie potrafili im przeszkodzić. Juanmiego najpierw pokonał Kazimierz Moskal, a na dwie minuty przed końcem regulaminowego czasu gry straty z Saragossy odrobił niezawodny "Franek". Wiślacy przypieczętowali awans i jeden z największych sukcesów (biorąc pod uwagę okoliczności spotkania) w europejskich pucharach w rzutach karnych. "Jedenastki" wykorzystali Maciej Żurawski, Marek Zając, Arkadiusz Głowacki i Tomasz Frankowski, a Kraków tej nocy długo nie mógł zasnąć. W listopadzie 2002 roku podobnych emocji dostarczył rewanżowy mecz z Parmą. Wisła wygrała po dogrywce 4-1 i awansowała do III rundy Pucharu UEFA. 10 kwietnia 2005: Cracovia - Legia Warszawa 1-0 Mecz rozegrano w szczególnych okolicznościach. Osiem dni wcześniej zmarł Jan Paweł II. W Krakowie doszło, niestety do chwilowego, pojednania zwaśnionych kibiców. Na stadionie "Pasów" w atmosferze żałoby Cracovia grała ligowy mecz z walczącą o mistrzostwo Legią Warszawa. W 93. minucie sędzia odgwizdał rzut karny dla gości. Piłkę jedenaście metrów przed bramką strzeżoną przez Marcina Cabaja ustawił Łukasz Surma. Pomocnik Legii uderzył jednak fatalnie i bramkarz "Pasów" zdołał uchronić zespół przed stratą gola. Zaledwie 60 sekund później padł zwycięski gol dla Cracovii. Artur Boruc źle wybił piłkę spod bramki, prosto pod nogi Marcina Bojarskiego. Ten popędził na bramkę, minął bramkarza i zdobył zwycięskiego gola dla "Pasów". Trudno oddać słowami wybuch radości na stadionie Cracovii. Kibice cieszyli się z wygranej, koledzy z zespołu ściskali Cabaja, a Bojarski modlił się w podkoszulku z napisem "Dziękujemy za wszystko Ojcze Święty". Niezwykły mecz z niezwykłym zakończeniem. 11 października 2006: Polska - Portugalia 2-1 Nie żebym się czepiał, ale to był ostatni wygrany mecz naszych piłkarzy o poważną stawkę z poważnym rywalem. W rywalizacji z Portugalią "Biało-czerwoni" występowali w roli pędzonych na rzeź baranów. Do Chorzowa przyjechali m.in. Cristiano Ronaldo, Ricardo Carvalho, Nuno Gomes, Deco, Nani, Maniche czy Simao Sabrosa. Paczka, która miała, jak mawia Artur Szpilka, pokazać gospodarzom "parę myczków" i wrócić z trzema punktami do domu. Eliminacje Euro 2008 Polacy zaczęli od porażki z Finlandią, remisu z Serbią i zwycięstwa nad Kazachstanem. Dotąd grali bez polotu, ale w trakcie meczu z Portugalią coś się zmieniło. To wtedy narodziła się drużyna Leo Beenhakkera, a na bohater wyrósł Ebi Smolarek, strzelec dwóch bramek. W rewanżu Polacy potwierdzili, że zwycięstwo na Stadionie Śląskim nie było przypadkowe. Zremisowali 2-2 po cudownej bramce Jacka Krzynówka. Ostatecznie wygrali grupę A i po raz pierwszy w historii awansowali na mistrzostwa Europy. 4 maja 2008: Lotos PKO BP Gdynia - Wisła Can-Pack Kraków 85:92 Decydujący mecz o mistrzostwie Polski. W rywalizacji do czterech zwycięstw remis 3-3. Na 3,1 sekundy przed końcem krakowianki przegrywały w Gdyni z Lotosem 75:79. Na środku boiska, z zupełnie niezrozumiałych pod względem taktycznym powodów, Natalia Waligórska sfaulowała Annę Deforge. Amerykańska liderka "Białej Gwiazdy" trafiła pierwszy rzut wolny. Drugi planowała chybić, a następnie zebrać piłkę i rzucić za trzy punkty. Karkołomny plan, mało realny mając na uwadze kłębowisko rąk, jakie za moment pojawi się pod koszem w walce o zbiórkę. Udało się, Deforge zebrała piłkę i w arcytrudnej sytuacji trafiła z dystansu! Dogrywka! Wiślaczki dostały niesamowitego zastrzyku energii, a z gdynianek zupełnie uszło powietrze. Krakowianki wygrały po dogrywce 92:85 i zostały mistrzyniami Polski. "W czasie swojej kariery oddałam trochę ważnych rzutów, chociaż większość z nich była niecelna (śmiech). To był chyba najbardziej dramatyczny z nich wszystkich, a co najważniejsze poprowadził nas do trzeciego z rzędu mistrzostwa" - powiedziała Deforge. 27 stycznia 2009: Polska - Norwegia 31-30 W erze Bogdana Wenty i udanych latach reprezentacji Polski piłkarzy ręcznych jeden mecz szczególnie zapisał się w pamięci kibiców. Stawką spotkania "Biało-czerwonych" z Norwegią był półfinał mistrzostw świata. Remis nie urządzał żadnej ze stron, przy takim rozstrzygnięciu przepustkę do czołowej czwórki imprezy dostawali Niemcy. Było źle. Polacy przegrywali 22-25, a blisko końcowej syreny 28-30. Udało się doprowadzić do wyrównania, ale wciąż półfinał był odległym marzeniem. Piłkę mieli Norwegowie, a do końca pozostawało zaledwie 15 sekund. Trener rywali wziął czas, a Wenta wygłosił przemówienie, które przeszło do historii "szczypiorniaka". - Trzeba przerwać im i będzie pusta brama! Tylko spokojnie, mamy dużo czasu - prognozował nasz trener skuteczniej niż wróżbita Maciej. Spokój szkoleniowca udzielił się zawodnikom. Przejęli piłkę, a Artur Siódmiak rzutem z własnej połowy zapewnił Polakom półfinał mistrzostw świata! - To nie był piękny mecz, to był mecz walki. To był naprawdę cud, ale cuda się zdarzają - przyznał po meczu Sławomir Szmal. Ostatecznie z Chorwacji "Biało-czerwoni" przywieźli brązowe medale. 21 czerwca 2013: Rachim Czachkijew - Krzysztof Włodarczyk W tej walce było wszystko, czego oczekują kibice boksu. Dramatyczne zwroty akcji, wymiany ciosów w półdystansie i potężne bomby, po których pięściarze lądowali na deskach. W pojedynku wieczoru moskiewskiej gali "Diablo" znokautował Czachkijewa i zachował mistrzowski pas federacji WBC wagi junior ciężkiej. Ale po kolei, bo początki wcale nie wróżyły efektownej wygranej polskiego mistrza. Pretendent zepchnął Włodarczyka do obrony i raz za razem okładał go potężnymi ciosami. Już w pierwszej rundzie rozciął mu łuk brwiowy, a w trzeciej posłał "Diablo" na deski. Włodarczyk długo bronił się przed atakami Czachkijewa, aż sam zaatakował zmęczonego już nieco szalonym tempem walki Rosjanina. "Diablo" zaczął od swojego firmowego sierpowego, po którym rywal osunął się na matę ringu. Potem jeszcze trzykrotnie padał na deski, aż sędzia, w obawie o brutalny nokaut, który wisiał w powietrzu, poddał bezradnego mistrza olimpijskiego. "Diablo" w wielkim stylu zachował pas i udowodnił, że zasługuje na szacunek w bokserskim świecie. 15 lutego 2014: Zbigniew Bródka mistrzem olimpijskim Żeby jeszcze mocniej docenić osiągnięcie Bródki w Soczi trzeba zrozumieć, czym jest łyżwiarstwo szybkie w Holandii. W ojczyźnie Edwina van der Sara, Marco van Bastena i Robina van Persiego ściganie na łyżwach jest zimowym sportem narodowym. Wracających z Soczi bohaterów igrzysk olimpijskich witało w Assen, jednym z centrów łyżwiarstwa szybkiego, aż 10 tysięcy kibiców. Z Rosji holenderscy panczeniści przywieźli 23 medale (osiem złotych, siedem srebrnych i osiem brązowych). W rywalizacji mężczyzn złoto odebrał im tylko jeden sportowiec. Zbigniew Bródka. Polak wyprzedził Koena Verweija w wyścigu na 1500 metrów o zaledwie 0,003 sekundy (4,5 cm) i wprawił całą Holandię w osłupienie. Wielki wyczyn wielkiego zawodnika. Autor: Dariusz Jaroń