Artur Gac, Interia: Daty 28 sierpnia i 8 września tego roku są mocno zaznaczone w pana kalendarzu? Michał Dąbrowski, szermierz: - Wydaje mi się, że chodzi o igrzyska, ale nie mam pewności czy do tego zmierzamy... Zdecydowanie tak. - Cóż, chciałbym zobaczyć tę wielką imprezę z bliska, a także sam Paryż. Jednak zobaczymy jeszcze, co z tego wyjdzie. Rozumiem, że do niedawna wszystkie myśli absolutnie orbitowały wokół tego, aby najpierw zakwalifikować się na paralimpiadę, a następnie na tej najważniejszej imprezie sportowej czterolecia powalczyć o coś dużego? - Kwalifikacje to już w sumie miałem dość dawno, a kluczowym momentem utwierdzenia mnie, że pojadę na igrzyska, były niedawne mistrzostwa świata. One dawały bardzo dużo punktów. Z październikowego czempionatu globu wrócił pan z dwoma brązowymi medalami. - Trochę z mojej winy jeden nie był cenniejszego koloru, bo mogłem lepiej powalczyć z Chińczykiem. Mój błąd. W tym momencie, gdybym miał możliwość ponownie stoczyć tę konfrontację, inaczej bym to rozegrał. Nie wyszło moje planowanie. Rozumiem, że zwraca pan uwagę na przygotowanie typowo taktyczne pod przeciwnika? - Oczywiście. Żeby efektywnie z kimś walczyć, trzeba wiedzieć, jaki styl prezentuje rywal. Lubię oglądać i analizować innych zawodników, wyciągać ich mocne i słabsze strony, a także poddawać analizie swoje występy, a następnie dyskutować o tym z trenerami. W klubie mam bardzo fajnego trenera, który ma superpodejście do tego i nieraz rozmawialiśmy o taktycznym przygotowaniu do walk. Kto pana prowadzi? - W szpadzie Robert Andrzejuk, w szabli Grzegorz Pluta. No to ma pan konkretnego opiekuna. - Tak, Robert jest świetnym trenerem i superczłowiekiem. Nie znam lepszego trenera, z którym mógłbym współpracować. Dlaczego w ten sposób podszedł pan do walki z Chińczykiem? Zgubiła pana rutyna, bardziej skupił się pan na sobie, czy też analiza rywala była zbyt powierzchowna? - Cały turniej szedł mi pod konkretnym ustawieniu, po czym nastała właśnie walka o finał. Tego Chińczyka za bardzo nie znałem, bo za często nie jeździ na zawody. Wcześniejszego Chińczyka, jak wszystkich poprzednich rywali, pokonałem systemowo, więc założyłem, że z tym przeciwnikiem pójdzie mi tak samo. Cóż, trochę nie doceniłem jego klasy. Dlatego tę walkę nie tyle przegrałem podczas jej trwania, ile podczas przygotowań. W ferworze rywalizacji już nie udało się poprawić niedociągnięć. To był pojedynek w szpadzie. Ta postawa wystawia panu bardzo dobre świadectwo, bowiem zwrócił pan uwagę na swoje błędy, ale dotąd nie podjął pan jeszcze jednego wątku i bardzo ważnego kontekstu. Mianowicie po czasie dowiedział się pan, że już w trakcie mistrzostw świata nie był pan w pełni zdrowia. - To prawda, w organizmie w tamtym czasie już coś się działo. A zaczęło się bardzo niepozornie we wrześniu, po powrocie z Tajlandii. Myślałem wtedy, że pewnie nie podeszło mi jedzenie i czymś się przytrułem. A towarzyszył mi tylko zwykły kaszel, choć męczący, bo nie ustępował. Poszedłem do lekarza, dostałem antybiotyk, później drugi, bo wszystko wskazywało na objawy grypowe. W końcu dostałem jeszcze trzeci antybiotyk, po którym moja lekarka powiedziała, że trzeba zrobić szczegółowe badania. Nim zacząłem je robić, w międzyczasie zaliczyłem jeszcze wspomniane mistrzostwa, na których już było źle. Dlatego oddałem swoje miejsce w drużynie szpadowej. Turnieje drużynowe dosyć długo trwają, walk jest sporo. Zaraz po powrocie do domu wybrałem jeszcze wspomniany trzeci antybiotyk, a podczas jego kończenia zaczęły się poważniejsze objawy. Jakie to były objawy? - Dostałem wodobrzusza. Wie pan, co to jest? Nie bardzo. - Dzień wcześniej, zanim pojechałem do szpitala, żona zwróciła mi uwagę, że na twarzy schudłem, a mój brzuch wydawał się większy. Bagatelizując odparłem, że zjadłem dużo i pewnie dlatego. Ale faktycznie spostrzegłem, że na górze chudłem, a na dole brzucha mi przybywało. Nie było to normalne. A już następnego dnia strasznie mnie rozbolał i czułem dyskomfort. Od razu pojechałem na SOR, gdzie powiedzieli mi, że jest to wodobrzusze. Sprawdziłem w internecie i już wiedziałem, że na grypie się nie skończy. Przeczytałem, że jest objawem poważniejszej choroby. Samo w sobie nie jest chorobą, tylko właśnie objawem. Ale jeśli mogę od razu powiedzieć, to na chwilę obecną - po drugiej dawce trzeciego cyklu chemii - wodobrzusze zniknęło i wszystko idzie w dobrym kierunku. Wydaje mi się, że moja pani lekarka z Otwocka, bardzo fajna kobieta, dobrze dobrała leki. To doskonale, co pan dopowiedział, bo od razu chciałem zapytać, czy jest już zauważalny efekt leczenia. To niesamowicie budujące. Natomiast jedna rzecz na swój sposób mnie przeraziła, wszak ta choroba zaczęła się od tak niepozornych objawów... Przecież w takim sezonie, jaki mamy teraz, wiele osób przez dłuższy czas pokasłuje. - No właśnie... A dodam coś jeszcze. W tym okresie robiłem dużo badań, między innymi morfologię, zresztą jako sportowiec jestem badany w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej co pół roku. I proszę sobie wyobrazić, że właściwie wszystko wyszło mi wzorowo, jedynym odchyłem był bardzo wysoki wskaźnik witaminy B12. Dlatego mając takie wyniki byłem pewny, że kaszel jest związany z jakimś wirusem, najpewniej grypą. Dopiero przy drugim antybiotyku pojawił się w organizmie stan zapalny. Jakiś specjalista zdążył już panu wytłumaczyć brak korelacji wyników z tym, co się na końcu okazało? - Oczywiście pytałem, bo też mnie to bardzo interesowało. Pierwsze takie rozmowy miałem w szpitalu MSWiA na Wołoskiej. Nawet tam, gdy już miałem obraz z tomografii i USG, na którym widać było, że coś jest na wątrobie, lekarze i tak jeszcze do końca nie wiedzieli co mi dokucza. Miałem badane markery na obecność przeróżnych chorób, ale wszystko wychodziło dobrze. Lekarze bardziej szukali ze wskazaniem na czerniaka lub chłoniaka. Wydawało mi się, że jeśli to będzie chłoniak, to w miarę szybko go wyleczę. I chwilę tak się łudziłem, aż dopiero po biopsji wątroby okazało się, co mi jest. To badanie pokazało, z czym naprawdę się zmagam, że choroba zaczęła się w przewodach żółciowych. Gdy już wszedł pan w serię badań, chłoniak został odrzucony i nadal trwało poszukiwanie tego, co panu dolega, to jakie miał pan nastawienie? Jeszcze się pan łudził, czy chciał przede wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej, cokolwiek to będzie, by możliwie jak najszybciej rozpocząć leczenie i walkę o powrót do zdrowia? - Najgorsze było czekanie na wynik biopsji, co miało trwać od dwóch do trzech tygodni. To jest stracony czas, który w przypadku choroby bardzo się dłuży. Tym bardziej, że niewiele czasu pozostało do igrzysk, a ja tak chciałbym wystąpić w Paryżu... Później zaczęła się ścieżka DiLO. Wie pan, co to jest? Niezupełnie. - Chodzi o kartę Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego, która umożliwia właśnie skorzystania z szybkiej ścieżki terapii. Tylko w praktyce ona wcale nie jest taka szybka. Pierwsza wizyta ma nastąpić do sześciu tygodni, co w połączeniu z oczekiwaniem na wynik biopsji, dawało niemal dwa miesiące. Tyle czasu by upłynęło, zanim wdrożone zostałoby leczenie. Od znajomej dowiedziałem się o Europejskim Centrum Zdrowia w Otwocku. Pojechałem ze skierowaniem zapisać się do onkologa i zostałem przyjęty na wizytę tego samego dnia. Gdy pani doktor zobaczyła moje wynik, zapytała mnie, czy od razu chciałbym zacząć leczenie, a może dopiero po świętach Bożego Narodzenia. Bardzo się ucieszyłem i już następnego dnia, bodajże 21 grudnia, rozpocząłem leczenie, choć wstępnie zapisany byłem na 2 stycznia. Czasem utyskujemy, że ktoś zlecił nam coś dodatkowego, ale ten przykład pokazuje, że pewne wydarzenia nieraz nie dzieją się bez przyczyny. - No pewnie, że tak! Dzięki temu uratowałem około pół miesiąca, a może i miesiąc? Bo nie miałbym pewności, że po styczniowej wizycie od razu rozpocząłbym leczenie. A pół miesiąca dla mnie, w tamtym czasie, to był szmat czasu. Teraz podchodzę do tego już nieco spokojniej i optymistycznie, wierząc w wyleczenie przynajmniej w jakimś stopniu. Na chwilę obecną, proszę mi uwierzyć, czuję się fantastycznie. Widzę, że leczenie naprawdę przynosi efekt. W tej chwili jest pan na etapie stosowania tzw. wlewów. Ile dawek już pan przyjął? - Za mną trzy całe cykle, czyli do końca chemii pozostało mi pięć cykli. Na jeden cykl składają się dwa wlewy - pierwszy po siedmiu dniach, a drugi po czternastu. W moim przypadku, przy chorobie dróg żółciowych, wykonuje się właśnie osiem cykli. Ostatni cykl będzie miał miejsce w końcówce kwietnia. Koszty są ogromne, dlatego na jednym z portali trwa zbiórka pieniędzy. I tu od razu chciałbym pana dopytać o różnicę, bo początkowo wystarczającą sumą miało być 650 tysięcy złotych, a obecny cel wynosi 850 tys. złotych. - Jak pan słusznie zauważył, pierwsza kwota była niższa i już wyjaśniam, z czego to się wzięło. Gdy pani doktor powiedziała, że jest lek, a w zasadzie cały system leczenia, który może mi pomóc w leczeniu, żona od razu poszła zapytać jedną z osób na recepcji w ECZ, jakie będą koszty tej terapii. I tam doszło do niedomówienia. Otrzymała bowiem cenę jednej fiolki, a nie dawki. Dlatego w pierwszej wersji wychodziło, że dawka będzie kosztowała 11 tysięcy złotych. Ale gdy już przyszło do opłacenia faktury, zadzwoniła do mnie księgowa i powiedziała, że na jedną dawkę potrzebne są trzy fiolki. "O kurde, dramat. 35 tysięcy za dawkę? No nie, poddaję się, nie ma co" - powiedziałem. Od razu zadzwoniłem do Grzesia Pluty, który jest bardzo zaangażowany w to wszystko. Od niego usłyszałem: "nie odpuszczamy, robimy ile trzeba, najwyżej będzie nam trudniej i dłużej będziemy zbierali. Jakoś to będzie". W międzyczasie oddzwoniła księgowa, zaktualizowała cenę i przekazała mi, że fiolka kosztuje 6700 zł, wobec czego koszt jednej dawki wyniesie 20 tysięcy. Kamień spadł mi z serca. Ten lek mam przyjmować przez pierwszych osiem miesięcy, najpierw w odstępach trzytygodniowych, a następnie co cztery tygodnie. Ze wstępnego liczenia wyszło mi około 500-600 tysięcy złotych. Ale to nie wszystko. W moim przypadku po chemii, może zostać zastosowana metoda nanonoży, która pozwala na zniszczenie guzów nowotworowych. I to wszystko powoduje, że sumarycznie kwota jest tak duża. Link do zbiórki na leczenie Michała Dąbrowskiego - kliknij tutaj! Aż trudno się tego słucha, że w sytuacji, gdy człowiek walczy o zdrowie i życie, od razu barierą są pieniądze. To jest tak bardzo uderzające, choć oczywiście nie jest pan w tym odosobniony. Wczuwam się, co musiał pan czuć, gdy w pierwszym odruchu powiedział pan: "No nie, poddaję się". Dramatyzm tej sytuacji jest niewyobrażalny, gdy człowiek w przedbiegach zaczyna godzić się z tym, że - mówiąc językiem sportowca - trzeba będzie odpuścić tę walkę. - No tak... Przecież gdyby faktycznie miało chodzić o 35 tys. złotych za dawkę, to sama terapia tym lekiem kosztowałaby ponad 1 milion złotych. Dla mnie to są astronomiczne pieniądze i nieosiągalne. Zbiórka na razie idzie, tak mi się wydaje, trochę pod górkę, choć mój wspierający trener cały czas mi powtarza, że jest ok. Gdy się przed laty połamałem, to miałem jakby klarowną sytuację. Każde moje ćwiczenie, każdy ruch, dosłownie wszystko prowadziło do tego, żebym był w lepszej kondycji. Wiedziałem, że jeśli będę trenował i dam z siebie wszystko, to odzyskam jakąś część sprawności. Widziałem światło w tunelu, progres czułem z każdym wysiłkiem. A tutaj? Gdy usłyszałem diagnozę, że mam raka, to poczułem się trochę inaczej. Po prostu nie mam pewności, że wysiłki moje oraz ludzi, którzy mi pomagają, przyniosą rezultat. Kurde, to są dwie różne sytuacje. Wydaje mi się, że połamanie się było dużo łatwiejszą sytuacją niż to, z czym teraz walczą. A druga sprawa, to koszty po tamtym wypadku. Wówczas praktycznie wszystko finansował NFZ, jedynie wózek trzeba było kupić sobie na własną rękę, choć w jakiejś części również otrzymałem dofinansowanie. A teraz? Strasznie boli mnie, że nie dostaję tego leku z funduszu tylko dlatego, że w Polsce nie zostały przeprowadzone testy kliniczne. Ale już osoby, które są chore na raka płuc, otrzymują dokładnie ten sam lek za darmo w pakiecie leczniczym. Natomiast mnie nie przysługuje on za darmo właśnie z względów formalnych. Testy, przy chorobie dróg żółciowych, pewnie będą przeprowadzone za rok, dwa lub pięć, ale ja toczę walkę tu i teraz. Chodzi o moją chorobę, która nie chciała zaczekać. Uderzyło mnie to, że stan po poważnym wypadku, który diametralnie zmienił panu życie 10 lat temu, jako że od tego czasu porusza się pan na wózku, uznał pan - jakkolwiek to zabrzmiało na pierwszy rzut oka niezrozumiale - za bardziej komfortowy, bowiem wtedy powrót do zdrowia był bardziej namacalny. - Zgadza się, choć nie da się ukryć, że wówczas świat w jednej chwili mi się zawalił. Natomiast właśnie towarzyszyło mi inne podejście, bo wiedziałem, że żyję i żył będę, a chodzi tylko i aż o to, w jakim stopniu odzyskam władzę nad ciałem. Teraz nie wiem, czy wszystko to, co robię, będzie miało sens. Zupełnie inaczej podszedłem do obu tych sytuacji. W ogóle sama diagnoza to taki szok dla rodziny, wszystkich bliskich... Ach, szkoda w ogóle mówić. Nikomu nie życzę przeżywania takich emocji. Wypadek sprzed dekady doprowadził do uszkodzenia rdzenia kręgowego w jakim stopniu? - Mało osób na świecie doznaje całkowitego przerwania rdzenia i w moim przypadku na szczęście to też się nie stało. Zazwyczaj jakaś nitka, jak w moim przypadku, zachowuje ciągłość i to ona decyduje, ile funkcji można przywrócić do używalności. W pierwszej fazie po operacji mało co funkcjonuje, ale treningiem i sumiennym przykładaniem się do zajęć można odzyskać cześć utraconej sprawności. Wiadomo, że nie wszystko, ja na chodzenie po złamaniu kręgosłupa i uszkodzeniu rdzenia również raczej nie liczę. Choć po samym ucisku na rdzeń znam przykłady kilku osób, które zaczęły chodzić. U mnie doszło do częściowego przerwania. Pomiędzy stanem początkowym krótko po wypadku, a tym co jest teraz, to niebo a ziemia? - Zdecydowanie. Bardzo pomogła mi w tym moja koleżanka, która jest fizjoterapeutką. Z tego miejsca, jeśli pan pozwoli, pokłonię się Milenie Jarząbek. Gdyby nie ona, to nie wiem, czy byłbym w takim stanie, jak obecnie. Codziennie przychodziła do mnie i męczyła mnie swoim uporem. Bez przerwy słyszałem: "zrób to, jeszcze to, wykonaj również to". Gdy wreszcie wróciłem do domu po półrocznym pobycie w szpitalu, gdzie przebywałem bez przerwy od dnia wypadku, wielu funkcji motorycznych nie miałem, a właśnie Milena to wszystko mi wypracowała. Włożyła dużo wysiłku i serca. To, co teraz mam, to jest jej zasługa, bo zmuszała mnie do treningów nawet gdy mówiłem, że już nie daję rady. Czy pozostało takie ograniczenie, nie licząc niedowładu nóg, które jeszcze nie daje pełniejszego komfortu w funkcjonowaniu? - Wie pan co... Największą przeszkodą dla mnie w tym stanie, w jakim jestem, jest brak dostosowania niektórych miejsc, które powinny być w zasięgu osób niepełnosprawnych. Co najgorsze, to wszystko skupia się właśnie na nogach, bo reszta jest do zaakceptowania. Urzędy w większości są już dostosowane, ale jest wiele miejsc, które niejako nas wykluczają. Restauracje, zejścia na perony, krawężniki... Na przykład niedawno wybudowali obok mnie, w Garwolinie, centrum handlowe. Obecnie tam, gdzie występują przejścia dla pieszych, są obniżane krawężniki, a tutaj ktoś nie pomyślał, że również trzeba o to zadać. Ja jeszcze jakoś daję sobie radę, ale na pewno wiele osób na wózkach nie wjedzie na krawężnik. A mówimy o nowym miejscu, które dopiero zostało wybudowane. Być może na samym końcu, gdzie mieści się sklep, obniżono krawężnik, ale jeszcze nigdy nie dojechałem do tego miejsca. Dla mnie takie kwestie są porażką. Albo inny przykład, moja ulubiona piekarnia. Sam do niej nie wejdę, bo jest dużo schodów, a dodatkowo brakuje barierki. Najgorszą rzeczą, jaka w tym momencie mnie spotyka, jest niemoc z wejściem do licznych miejsc. Jeżeli świat byłby płaski, ja byłbym szczęśliwy i na nic bym nie narzekał. Do wózka idzie się przyzwyczaić, jest też dużo jego zalet. Tak? Są zalety? - Oczywiście. Gdy paru osobom, które tego nie dostrzegały, pokazałem swój punkt widzenia, to w końcu przyznawały mi rację. A mogę poprosić o kilka konkretów? A nuż nasza rozmowa dotrze do kogoś, kto tydzień lub miesiąc temu wylądował na wózku i na razie swoją dolę widzi tylko w czarnych barwach, nie dostrzegając kompletnie niczego pozytywnego. - Przede wszystkim, gdybym się nie połamał, to nigdy nie poznałbym tylu fantastycznych ludzi, których znam teraz. Poza tym zostałem reprezentantem Polski, jeżdżę jako szermierz po całym świecie. A tak pracowałbym normalnie, chodziłbym na osiem godzin i żył bardzo... Ojej, czy ja to powinienem w ogóle powiedzieć? Nie postawi mnie to w złym świetle? Uważam, że wówczas żyłbym przeciętnie, wedle pewnej rutyny, czyli: praca-dom, praca-dom. I tak było, nic specjalnego się nie działo. Oczywiście nie ma w tym nic złego i bardzo lubiłem swoje ówczesne życie, gdzie mogłem realizować się w stosunkowo nowej pracy. A tutaj doszedł mi sport, nowi ludzie, wyjazdy zagraniczne. Nie wiem, czy w tamtym życiu pozwoliłbym sobie na wyjazd na drugi koniec świata, na przykład do Stanów Zjednoczonych lub do Azji. Wiele rzeczy może być bardzo pozytywnych, tylko wiadomo, że trzeba tego chcieć. Jeśli postawił pan pytanie, czy wypadało to powiedzieć i nie postawiło to pana w złym świetle, to moim zdaniem wręcz przeciwnie. Panie Michale, dla kogoś, komu dzisiaj wózek inwalidzki wydaje się być końcem świata, pana świadectwo jest czymś wspaniałym. "Słuchaj, możesz wieść fantastyczne życie, tylko tego chciej" - tak czytam pana słowa. - Dziękuję, chyba faktycznie jest to bardzo pozytywny i budujący przekaz. I powtórzę, że najgorszą rzeczą są schody i brak barierki, tak naprawdę tylko one nas ograniczają. Dla mnie to dramat, wtedy wiem, że choćbym stanął na głowie, to bez pomocy osób trzecich jestem bezsilny. Nie lubię prosić o pomoc, ale wówczas człowiek nie ma wyjścia. Poza tym największym bólem z faktu przemieszczania się na wózku, reszta to pierdoły. W moim rodzinnym Krośnie mam nieco starszego kolegę, mojego imiennika, który już kawał życia choruje na zanik mięśni, poruszając się na wózku elektrycznym po całym mieście, którym steruje za pomocą brody. I muszę się przyznać, że czerpię od niego ogrom pozytywnej energii, w jednej chwili zdając sobie sprawę, jak niewiele znaczą moje problemy. Po prostu Artur zaraża optymizmem, imponując swoją samodzielnością do granic możliwości. To także przykład osoby, która w teorii znalazła się w ekstremum, a jest w stanie zawstydzić ludzi w pełni sprawnych, którzy mogliby brać sprawy w swoje ręce i podbijać świat. - Właśnie dużo osób, patrząc na moje otoczenie, czyli tych po połamaniu, zamyka się w sobie i siedzi w domu. Żyje telewizorem, łóżkiem i nie wychodzą z tej bańki. I to moim zdaniem największy problem, że wielu nawet nie chce się podnieść i podjąć walkę - fizyczną oraz mentalną. Nie chcą spotykać się z ludźmi, nie wychodzą z domów i nie korzystają z tego, co oferuje ten świat. Nie wiem, choćby chęć zobaczenia wiosny na własne oczy powinna być takim silnym bodźcem. To piękny czas, można to wszystko powąchać, zachwycać się biorącą się do życia przyrodą, pojeździć po lesie. No coś pięknego... Trzeba cieszyć się życiem. Bo jeśli człowiek uwierzy, że świat się dla niego skończył i zamyka się w swoim świecie, to wówczas chyba nie sposób obronić się przed dojmującymi stanami mentalnymi i psychicznymi. - Ja sam miałem taki moment dużego, mentalnego kryzysu. A konkretnie chodziło o poczucie wstydu, gdy wróciłem do domu. Bałem się wyjść do ludzi. Na początku wyjście z domu było dla mnie czymś strasznym. Szczerze mówiąc w ogóle nie pokazywałem się w swojej miejscowości, mając poczucie, że w życiu mi nie wyszło. Dlatego wyjeżdżałem samochodem poza Garwolin, tam wyciągałem wózek i sobie jeździłem. Ale z czasem to się zmieniło, któregoś dnia rehabilitantka Milena powiedziała do mnie: "co ty robisz? Jeździsz samochodem, żeby pojeździć wózkiem? Wyłaź tutaj, wychodzimy" - tak mi wjechała na ambicję. I szczerze mówiąc nawet pożałowałem, bo pierwszego dnia miałem bardzo niemiłą sytuację (śmiech). Co takiego się stało? - Spotkałem człowieka, którego kojarzyłem z twarzy. I naskoczył na mnie z serią głupich pytań. Pomyślałem sobie: "po prostu nie wierzę, ale bezczel". Poprosiłem Milenę, żebyśmy odeszli, bo naprawdę nie odczepiał się i cały czas właściwie mi dokuczał. Jeden jedyny raz taka sytuacja zdarzyła mi się w życiu i to od razu na "dzień dobry". Można powiedzieć, że od razu pana zahartował. - To chyba jedyny pozytyw, bo naprawdę przekraczał granicę. Przyszedł czas na refleksję i po jakimś czasie pana przeprosił? - Nie, już nigdy później z nim nie rozmawiałem, choć mijam tego człowieka i, jak nakazuje kultura, mówię "dzień dobry". Ale na tym się kończy. W jakich okolicznościami doszło do wypadku, w którym uszkodził pan kręgosłup? - Ajajaj... Jak nie lubię o tym mówić. To stało się u mnie na działce. Robiliśmy z teściem garaż, to już była końcówka roboty. Stałem na dachu i do tej pory nie wiem, jak to się stało, że spadłem. Złapałem się jeszcze krokwi, spojrzałem w dół, zostało mi może metr do ziemi i powiedziałem sobie, że skoczę. I nie wiem, po prostu nogi mi nie zadziałały. To było mi chyba pisane, nie wiem dlaczego, w takich okolicznościach, mogłem nabawić się czegoś tak poważnego. Może gdybym później sam nie próbował wstać? W końcu teść mi tego zakazał, mówiąc że dzwoni po karetkę. Przez cały czas był pan świadomy? - Tak, wszystko rejestrowałem. Położyłem się i czekałem na przyjazd karetki. Nie rozumiem tej sytuacji począwszy od tego, jak w ogóle mogłem się poślizgnąć. To cały czas jest dla mnie niewiadomą, przecież to był zwykły, suchy dzień, wprawdzie dach był spadzisty, ale nie za mocno. Nie wiem, może miał z 30 procent nachylenia. Jak dla mnie było praktycznie płasko, jak na blaszanych garażach. Nigdy nie mogłem patrzeć, jak mój tata "biegał" po dachu, gdy na przykład reperował komin. A to naprawdę wystarczy moment, by doszło do tragedii. - Chcąc być z panem w pełni szczery, muszę powiedzieć, że zanim zacząłem pracę w hucie szkła Zignago Vetro, wcześniej pracowałem na budowie. I wówczas dużo miałem takich robót, które realnie mogły zagrażać zdrowiu i życiu. I to naprawdę były duże wysokości, bo stawialiśmy wielkie obiekty w Warszawie i nigdy nic mi się nie stało. Tymczasem tutaj, na prawie płaskim dach, z jeszcze tą znikomą wysokością do skoku... Jezu, to ciągle nie mieści mi się w głowie, poziom żenady przekroczył wszystkie granice. Właśnie z tego powodu wynikało to wielkie poczucie wstydu? - Tak jest, z tego brał się mój ogromny wstyd, że były budowlaniec w takich okolicznościach połamał kręgosłup i trafił na wózek. Tym bardziej, że początkowo miałem wielką wiarę, iż jeszcze wstanę na nogi, a lekarze nie pozbawiali mnie tej nadziei, choć swoje musieli wiedzieć. Rozmawiał: Artur Gac