Był już mistrzem świata i Europy zanim po raz pierwszy poznał smak tytułu wywalczonego we własnym kraju. Dla Davida Villi był to sezon szalony. W 29. roku życia odważył się na fundamentalne zmiany, by odnieść sukces przede wszystkim dlatego, że w głębi duszy pozostał tym, kim był. Wnukiem górnika, potrafiącym docenić każdą chwilę spędzoną na boisku, nawet wtedy, gdy zamiast bić strzeleckie rekordy, trzeba pochylić głowę, zakasać rękawy i harować na większe gwiazdy. Takie, jak Leo Messi. Znaczenia pracowitości nauczył się w domu. Wspomina, że wszystko, do czego doszli jego rodzice, związane było z harówką. Gdy dziennikarze pytają go, co ma wspólnego gra w piłkę z pracą w kopalni, odpowiada, że absolutnie nic. "Piłkarz jest szczęśliwy w pracy, górnik tylko wtedy, kiedy wraca do domu" - mówi. Zahartowało go jednak nie tylko trudne życie w asturyjskiej wsi Tuilla, ale także nieszczęśliwy upadek ze schodów, po którym kość udowa pękła w trzech miejscach. Lekarze obawiali się, że dziewięciolatek nie będzie już nigdy normalnie chodził. A co dopiero biegał i zdobywał gole na największych światowych arenach. Ciężki uraz prawej nogi nie tylko nie przekreślił jego szans w zawodowym futbolu, ale stał się impulsem do wyćwiczenia lewej. Najbardziej traumatycznym przeżyciem zdaniem Villi był jednak rok spędzony na ławce klubiku UP Langreo, kiedy pokłócił się z trenerem. Chciał wtedy rzucić futbol, do czego nie dopuścił jego ojciec. Potem było już z górki. W 1999 roku trafił do drugiej drużyny Sportingu Gijon, gdzie otrzymał pseudonim "El Guaje" (po asturyjsku Dzieciak). Przydomek nosi z dumą, przypomina mu on czasy, kiedy wchodził w futbol otoczony życzliwymi ludźmi. Takimi, o jakich w dorosłym życiu było potem coraz trudniej. W 76 meczach w II lidze zdobył 44 bramki. W Primera Division debiutował w Saragossie, gwiazdą został w Valencii, która w 2005 roku wydała na niego 12 mln euro. Po 10 latach gry na najwyższym poziomie jego największym sukcesem w klubowym futbolu wciąż pozostawał jednak Puchar Króla. Zdecydował się odejść do Barcelony, żeby to zmienić. Wszystko potoczyło się szybciej, niż mógł przypuszczać. 40 mln euro, które zapłacił za niego Joan Laporta było wielkim zobowiązaniem. Wcześniej więcej za hiszpańskiego piłkarza zapłaciło tylko Lazio Rzym wykupując z Valencii Gaizkę Mendietę (42 mln). Zimą ten rekord pobił właściciel Chelsea Roman Abramowicz płacąc 60 mln euro za Fernando Torresa. Formalnie Villa został mistrzem świata w RPA już jako piłkarz Barcelony. Na afrykańskim turnieju zdobył pięć goli, tyle co król strzelców Thomas Muller lepszy o dwie asysty. W klasyfikacji najlepszych graczy mundialu David był trzeci za Diego Forlanem i Wesleyem Sneijderem. Zrobił wszystko, by na Camp Nou witano gwiazdę, tymczasem Pep Guardiola potraktował go jak człowieka od czarnej roboty. Nakazał grać na skrzydle, co wymaga dwa razy więcej wysiłku, przynosząc dwa razy mniej uznania. Villa, na którego barkach spoczywał ciężar zdobywania goli dla Saragossy, Valencii i reprezentacji Hiszpanii, w Barcelonie został obsadzony w drugorzędnej roli. Gdyby był pyszny jak Zlatan Ibrahimovic, jego przygoda w Katalonii zakończyłaby się szybko. Ale Villa ma ego normalnych rozmiarów. O ile Szwed chciał być porównywany do Leo Messiego, Villa wzorował się na Pedro. "Starałem się robić to, co on" - wspomina w wywiadzie dla "El Pais" wprawiając rozmówcę w osłupienie. Jak najlepszy strzelec w historii reprezentacji Hiszpanii może podpatrywać i naśladować kompletnego żółtodzioba? Według Villi porównywanie się do Messiego jest po prostu futbolowym świętokradztwem. "Jest najlepszym piłkarzem, jakiego kiedykolwiek widziałem i nie przypuszczam, bym za mojego życia zobaczył kogoś bardziej niezwykłego. Do śmierci będę się chwalił, że byłem jego kumplem z drużyny" - mówi o Argentyńczyku. Uważa, że zadaniem jego i Pedro, a nawet Xaviego i Iniesty jest doprowadzenie do sytuacji, w której Messi ma nieco więcej miejsca. "Kiedy on czuje frajdę na boisku i może grać tak jak lubi, drużyna zawsze wygrywa. Dlatego wszyscy robimy, co tylko można, by komfort Leo był jak największy". Sezon, który zaczął się tytułem mistrza świata, skończył mistrzostwem Hiszpanii i zwycięstwem w Champions League. W 11 miesięcy Villa zdobył trzy najważniejsze trofea w karierze. Kiedy pytają: "co to dla niego znaczy" odpowiada, że jest drugorzędne wobec frajdy, jaką dała mu każda chwila spędzona na boisku. Nie wstydził się "służyć" Messiemu, ani wzorować na Pedro, który jako wychowanek Barcy wie o niej więcej z natury rzeczy. Zdobył dla Katalończyków 22 gole - tyle samo ile w poprzednim sezonie dla Valencii. "Zesłanie" na skrzydło nie okazało się więc gwałtem na jego talencie. Presja? Przyznaje, że okazała się nawet większa niż oczekiwał, głównie za sprawą Jose Mourinho. Głęboko przeżywał 11 meczów bez gola, czyli najgorszą strzelecką niemoc w swoim życiu. Uważa jednak, że kluczowym momentem sezonu dla niego i drużyny była wieść o nowotworze wykrytym u Erica Abidala. "Ten wstrząs postawił nas na nogi, zjednoczył i potroił siły do walki. Każdy kolejny mecz chcieliśmy wygrać dla niego" - wspomina. Woli walki starczyło na serial czterech Gran Derbi, a także na porywający finał Champions League, w którym Barcelona dała popis gry kneblując usta ostatnim swoim krytykom. "Na takie chwile, jak mecz z Manchesterem warto czekać 10 lat" - twierdzi Villa. Zdobył w nim gola na 3-1, ostatniego w tym sezonie dla klubu z Katalonii, który pozwolił Abidalowi podnieść Puchar Europy. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu