Piłkarze Realu nie mieli cienia wątpliwości, kto jest ich bohaterem w finale na Estadio Mestalla. Kiedy tylko mecz się skończył podbiegli do ławki dla rezerwowych, by wziąć na ręce swojego trenera. To Jose Mourinho wymyślił lekarstwo na Barcelonę, w czasach, gdy nawet największe autorytety wątpiły, czy ono w ogóle istnieje. "To nasz wódz, pójdziemy za nim w ogień" - krzyczał Iker Casillas i jego koledzy. Ten sam Iker, o którym mówiono, że jest najbardziej sceptyczny wobec metod Portugalczyka i prywatnie nigdy nie popiera jego prowokacyjnych zachowań. Duma Realu stała się pełna Dziś to nie ma znaczenia. Casillas ma Puchar Króla i jest w siódmym niebie, jak dziesiątki tysięcy fanów Realu, którzy o godz. 4.15 nad ranem czekali wiernie na zwycięską drużynę na placu Cibeles w Madrycie. Kapitan drużyny wspiął się na pomnik bogini i ją pocałował. Tak każe tradycja po największych zwycięstwach. Madryt przeżywa swoje wielkie chwile, prezesowi Florentino Perezowi wyrwało się nawet, że jego drużyna wróciła na szczyt europejskiej piłki. A przecież jeszcze do niedawna zmagała się z barierą 1/8 finału Ligi Mistrzów, do ćwierćfinału Mourinho poprowadził ją po siedmiu latach przerwy. Duma w Realu dopiero wczoraj, na Estadio Mestalla, stała się pełna. Po pięciu kolejnych porażkach i niedawnym remisie na Santiago Bernabeu, królewska drużyna dokonała w końcu niemożliwego. Pokonała Barcelonę Pepa Guardioli - czyli niedościgniony dotąd futbolowy wzór. 350 mln euro, które w ostatnich dwóch latach Perez wydał na transfery, służyło przede wszystkim właśnie temu, by jego klub "dopadł" Katalończyków. Aby oddać napięcie przed wczorajszym meczem wystarczy zacytować stopera Barcy Gerarda Pique, który ponoć krzyczał do rywali: "Hej, madrytczycy, a teraz zdobędziemy Puchar waszego króla". Trzeba sięgnąć do historii obu klubów, prześledzić 109 lat zaciekłej rywalizacji, by zrozumieć, dlaczego tak naładowani są wzajemną niechęcią koledzy z kadry mistrza świata. Razem zdobywali tytuł w RPA, ale po kwadransie gry na Mestalla wydawało się, że na skutek brutalnej gry i wzajemnych prowokacji sędzia Undiano Mallenco będzie musiał usunąć z boiska co najmniej po trzech piłkarzy z obu drużyn. Czerwoną kartkę zarobił jednak tylko Angel Di Maria i to dopiero w 120. minucie gry. Agrentyńczyk był jednym z bohaterów wieczoru, dzięki niewiarygodnej asyście przy golu Cristiano Ronaldo w dogrywce. W chwili, kiedy Barcelona naciskała jak taran, a Real zdawał się coraz bardziej zdominowany i bezsilny. Do ostatniego tchnienia nie porzucił jednak marzeń o zwycięstwie i doczekał nagrody w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Na tę nagrodę zasłużył jednak nie tylko heroicznym wysiłkiem, ale też mądrą grą w pierwszej połowie. Nie pozwolił wtedy Barcy, by, choć raz zagroziła bramce Casillasa, sam niepokoił Pinto kilka razy (w 44. min po strzale Pepe piłka trafiła w słupek). Mordercza taktyka Patrząc na to, co się dzieje na początku meczu na Mestalla, kibice na całym świecie musieli przecierać zdumione oczy. Mourinho za to triumfował - to on wymyślił tą morderczą taktykę, to dzięki jego pomysłom zespół o mniejszym potencjale zneutralizował Xaviego, Messiego i Iniestę. Portugalczyk przeżył na Mestalla chwilę wielkiej satysfakcji. Oskarżenia Johanna Cruyffa, że w ogóle nie jest trenerem, tylko lękliwym i sprytnym łowcą trofeów, mógł puścić mimo uszu. Ale przecież po ostatnim remisie na Santiago Bernabeu w szeregi "wyznawców" Barcelony stanął nawet Alfredo Di Stefano, legenda i honorowy prezes Realu zarzucając drużynie Mourinho brak osobowości. Wczoraj okazało się, że to nieprawda, dlatego zwycięstwo było dla Portugalczyka tak słodkie. "Niektórym ludziom myli się piękna gra, z posiadaniem piłki" - powiedział tylko. Nie wystarczy spojrzeć w statystyki, by zrozumieć kompleks Barcelony, w którym tkwił ostatnio najbogatszy klub świata. Nie tylko 17 goli straconych w ostatnich meczach, nie tylko podziw świata, który zdobyli Katalończycy, ale też własna słabość bolała Real tak mocno. Niemal każda z gwiazd "Królewskich" miała swój większy odpowiednik w zespole Guardioli. Wczoraj Cristiano Ronaldo dopiero po raz pierwszy wyszedł z cienia Leo Messiego. Dziesiątki tysięcy ludzi na placu Cibeles miało więc co świętować. Bitwa została wygrana, wojna się jednak nie kończy. Za sześć dni Barcelona wraca na Santiago Bernabeu na pierwszy mecz półfinału Ligi Mistrzów. "Musimy właściwie zareagować" - mówi Guardiola. Trener Barcy przyjął porażkę ze smutkiem, ale bez histerii. Powiedział, iż mimo złego wyniku, jego drużyna zagrała bardzo dobrze. Potęguje to jeszcze skalę sukcesu rywala z Madrytu. Teraz bój o Wembley Teraz, w boju o finał Champions League na Wembley, psychologiczną przewagę ma Real. Uwierzył w siebie, po listopadowej klęsce na Camp Nou 0-5 nie ma już śladu w psychice. To dziś już inna drużyna, która ślepo wierzy w magię swojego przywódcy. "Królewscy" zdobyli z nim na Mestalla pierwsze trofeum, ale dokonali też czegoś znacznie więcej. Od wczoraj dla piłkarzy Realu nic już nie jest niemożliwe i ponad siły. Włącznie z 10. triumfem w Pucharze Europy. Gracze Mourinho mogą się czuć, jak ktoś oczekujący w czyśćcu, komu posłaniec z nieba przynosi dobrą nowinę. Czas pokuty minął. Skoro pokonali Barcelonę, nie muszą się bać nikogo. Wiele było niezwykłych zwycięstw w historii klubu z Madrytu, dających dziewięć tytułów najlepszej drużyny Europy, 31 mistrzostw kraju, 18 triumfów w Pucharze Króla, ale tylko na nieliczne oczekiwano z tak wielką tęsknotą, jak na to wczorajsze. Bo też chyba nigdy wcześniej kompleks Realu wobec Barcelony nie był tak głęboki. Finał na Mestalla nie jest oczywiście końcem drużyny Guardioli. Nie zdobędzie potrójnej korony, tak jak w debiutanckim sezonie Pepa, ale wciąż ma szansę na dwa najbardziej prestiżowe trofea. Były gracz obu klubów i trener Realu Bernd Schuster przewidywał, że "Królewskich" stać na wygraną w jednym spotkaniu, ale w dwumeczu Barca to wciąż dla nich zbyt wysokie progi. Mourinho obalił już wiele teorii na temat Realu, zobaczymy, czy i z tą da sobie radę. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu