Historia Aleksandry Adamskiej jest niecodzienna. Zdobywała wicemistrzostwo Polski w tenisie w juniorskich kategoriach, potem z powodzeniem trenowała piłkę nożną w Katowicach, grała w juniorskiej reprezentacji Polski. Pierwsze buty piłkarskie kupił jej kuzyn - Marcin Adamski, m.in. obrońca Rapidu Wiedeń i były reprezentant Polski. Dziewczyna z Chełmu Śląskiego przeżyła bardzo poważne kłopoty zdrowotne, odnalazła się jednak i wyszła z kryzysu. Od 6 lat jest mistrzynią Polski w dyscyplinie o nazwie tenis plażowy (beach tennis), zdobyła w niej również mistrzostwo świata To wkrótce może być sport olimpijski. Od kilku lat Ola ma idealne warunki do uprawiania tej dyscypliny: przeniosła się bowiem na francuską wysepkę Reunion na Oceanie Indyjskim. Tam może uprawiać ten sport 12 miesięcy w roku. Paweł Czado: Tenis plażowy to dyscyplina w Polsce mało znana, ale podobno ma potencjał. Zgodzi się pani z tą opinią? Aleksandra Adamska: - W pełni. Gra się na piasku, najbardziej prestiżowy, najważniejszy jest debel. W tej odmianie gramy rakietami bez naciągu, a piłki są takie same jak w tenisie ziemnym tylko o mniejszej kompresji (stage2). Piłka nie może spaść na ziemię, reszta zasad podobna do tych z tenisa ziemnego. Tyle, że przy stanie 40-40 nie ma przewag, a serwować można w jakąkolwiek strefę. Gra się do dwóch wygranych setów. W Polce ten sport uprawia na razie kilkaset zawodniczek i zawodników. Jego dużą zaletą jest fakt, że łatwo się go nauczyć i kiedy ludzie u nas go poznają, bardzo często już przy nim zostają. Na świecie zdecydowanie najsilniejsza jest Brazylia, tam są najlepsi zawodnicy, tam rozgrywane są duże turnieje z wysokimi nagrodami (na przykład z pulą 35 tysięcy dolarów), do dyscypliny garną się sponsorzy. Oprócz Ameryki Łacińskiej silne są też Włochy, Francja i Hiszpania. Jednak pani zaczęła od tej najbardziej znanej odmiany tenisa. - Gram w tenisa ziemnego od szóstego roku życia. Chciałam być jak Martina Hingis. Mój rocznik czyli 1992 okazał się całkiem niezły. Rywalizowałam z Kasia Kawą, Magdą Linette, Paulą Kanią, Sandrą Zaniewską, która jeszcze niedawno była trenerką Alize Cornet. Paula do dziś to jedna z moich najlepszych przyjaciółek. Zdobywałam wicemistrzostwo i brązowy medal mistrzostw Polski do lat 16. Niestety; nie oznaczało to otwartych drzwi do dalszej kariery. Nie pochodzę z zamożnej rodziny. W wieku 16 lat musiałam sobie więc odpowiedzieć na pytanie: "co dalej"? W tym samym czasie tata, który poświęcał mi mnóstwo czasu, woził mnie na turnieje - nagle zachorował i umarł. Bardzo przeżyłam jego śmierć, zawdzięczałam mu wszystko. To był jednocześnie moment kiedy zorientowałam się, że nie wygram Wimbledonu. Nie miałam żadnego sponsora, nie miałam pieniędzy żeby jeździć na zagraniczne turnieje i zdobywać punkty do rankingu... Postanowiłam zmienić dyscyplinę. Dlaczego akurat piłka nożna? - Kocham ten sport. Znałam wszystkie drużyny, wszystkich zawodników. Jestem z Chełma Śląskiego, na placu grałam z kolegami i szybko zorientowałam się, że jestem w tym dobra. Napisałam maila do Czarnych Sosnowiec, tam jest dobra sekcja piłki nożnej kobiet, ale nikt mi nie odpisał. Przyjechałam więc do Katowic, na treningu wypatrzył mnie Adam Celder, prezes żeńskiej drużyny 1.FC Katowice. Wrzucił mnie do pierwszego składu. Dziewczyny na mnie z zaskoczeniem patrzyły, ale na szczęście bardzo szybko się zaaklimatyzowałam. Grałam jako środkowy napastnik. Nie byłam może superdobra pod względem technicznym, ale zawsze byłam dynamiczna i miałam smykałkę do gry w powietrzu. Moim kuzynem jest Marcin Adamski [trzykrotny reprezentant Polski, obrońca m.in. Rapidu Wiedeń, Angers i Erzgebirge Aue, przyp.aut.]. To on kupił mi pierwsze korki. Zdobywałam dużo bramek, piłka zawsze ode mnie się odbijała i wpadała do bramki (uśmiech). Umiałam się i zastawić, i przytrzymać piłkę, i uderzyć. Biłam rekordy bramek zdobywanych głową w trzech odmianach - futsalu (tylko treningowo), klasycznej piłce nożnej i odmianie halowej. W tej ostatniej zdobyłam z koleżankami w barwach 1.FC mistrzostwo Polski juniorek. Zostałam królową strzelczyń. Tata lubił też piłkę nożną. Dlatego miałam zawsze pod spodem drugą koszulkę z napisem "dla Taty" i kiedy zdobywałam bramki to ją pokazywałam. Zawsze miałam go i będę mieć w sercu... Dobrze nam szło, przyszły awanse, trafiłyśmy do ekstraklasy. Dostałam powołanie do reprezentacji Polski U-19, rozegrałam w niej dosyć sporo meczów. Zaczęłam dostawać propozycje z większych klubów, m.in. z Medyka Konin, który wówczas był najsilniejszą u nas drużyną. Ale ja wspaniale czułam się w 1.FC, byłam związana z tymi dziewczynami, z tym klubem. Byłam tak emocjonalnie związana z drużyną, że żartowałam żeby w razie śmierci pochować mnie w klubowym dresie. Prowadził nas trener Mirosław Woźnica, to niesamowity człowiek. Był nie tylko naszym trenerem, ale i wychowawcą. Był jak ojciec. Wiedział, że muszę dojeżdżać z Chełma więc dał mi po swojej mamie mieszkanie na Ligocie. Nawet kiedy w pewnym momencie brakowało na wypłaty to i tak nas trenował. Był także zapalonym kibicem Borussii Dortmund, tak jak ja i to też nas łączyło (uśmiech). Miał też cechę charakterystyczną dla wielu Ślązaków: nieważne co podpisze, najważniejsze jest słowo. Aleksandra Adamska: obiecałam sobie, że nie zmarnuję nawet dnia Wydawało się, że w ekstraklasie będziemy celować w podium. I wtedy stało się nieszczęście. W pierwszym meczu ligowym po trzech minutach strzeliły więzadła w kolanie lewej nogi. Trener pierwszej reprezentacji był na trybunach, wiem, że mi się przyglądał. Za dużo nie zobaczył... Przeszłam operację, która okazała się nieudana choć robiłam wszystko co należy, według rozpiski, spędzałam na siłowni i w basenie po pięć-sześć godzin dziennie, przykładałam się do rehabilitacji. Coś było ciągle nie tak, noga w kolanie nie chciała się w pełni wyprostować. Po kilku miesiącach poszłam na USG, okazało się, że są zrosty. Znowu operacja, rekonstrukcja, odbudowa mięśnia... W międzyczasie zaczęła mnie boleć prawa noga. Okazało się, że w niej pęknięta jest łękotka. Oznaczało to trzecią operację w ciągu roku... Wtedy powiedziałam: stop. Wiem, że nie będę mogła dalej grać w piłkę. Świat mi się zawalił, byłam totalnie załamana. Wróciłam do Chełmu. Nie wiedziałam jak sobie poradzić. Pomógł mi jednak Krzysztof Cegielski, były żużlowiec, który jeździ na wózku. Jego żona Justyna Żurowska, koszykarka Wisły Kraków, jest moją koleżanką. Widząc jak szczęśliwe prowadzą życie, pomyślałam, że muszę się wziąć w garść. Krzysztof zainspirował mnie własną religijnością, tym jak świetnie daje sobie radę w życiu. Wtedy obiecałam sobie, że kiedy będę zdrowa to nie zmarnuję nawet jednego dnia na lenistwo. Ta moja kontuzja była jednak także początkiem nieszczęśliwych zdarzeń dla mojej drużyny. Atmosfera się zepsuła, trener odszedł, zamiast walczyć o mistrzostwo, zespół spadł niżej. A ja? Powoli zaczęłam normalnie chodzić. Znalazłam pracę jako instruktor w szkole "Tenis Kraków". Życie zaczęło się układać, studiowałam zaocznie na katowickiej AWF, jednocześnie przez sześć lat pracując w Krakowie. Weszłam w dorosłość. A potem zmieniła pani dyscyplinę. - Zadzwonił do mnie kolega Paweł Krupski, instruktor tenisa. Założył się Martą Pawłowską, prezeską Polskiej Federacji Tenisa Plażowego, że z sukcesem zagra na mistrzostwach Polski w tej dyscyplinie w mikście. Potrzebował partnerki. Weszłam na you tube'a żeby zobaczyć o co chodzi i... od razu wiedziałam, że to dla mnie (uśmiech). Zawsze lubiłam wolejami grać, a tam to uderzenie jest stosowane. Wzięłam udział w jednym treningu, pojechaliśmy na mistrzostwa Polski i... wygraliśmy. Marta Pawłowska, dziś moja przyjaciółka, mówi, że to były najlepiej przegrane pieniądze w życiu (śmiech). Mistrzostwa odbyły się w Dąbrowie Górniczej w 2016 roku. Od razu zdobyłam mistrzostwo Polski w deblu czyli najbardziej prestiżowej konkurencji. W mikście z Pawłem doszliśmy do finału. Przekonałam się, że to dyscyplina stworzona dla mnie. Spotkałam się z Adamem Celderem, moim byłym prezesem z 1.FC. "Olka, zostałaś mistrzynią Polski, warto coś z tym zrobić" - mówił. Byłam już zmęczona pracą w Krakowie, czasem w zimnym balonie spędzałam po dziesięć godzin. Czułam się wypalona, pewnego dnia poczułam, że mam dość. Pomyślałam, że tenis plażowy może być nowym sposobem na życie. Poszłam do Marty Pawłowskiej i stwierdziłam - zacznijmy działać. Zaczęłam pracować w związku. Pojechałam też na mistrzostwa Europy oraz drużynowe mistrzostwa świata. Moją partnerką była Sylwia Mikołajczuk. W tych drugich zawodach, w 2019 roku w Moskwie, od razu w I rundzie trafiliśmy na Brazylię i przegraliśmy. Potem wygraliśmy już wszystkie mecze, jednak jako przegrani w I rundzie mogliśmy zająć najwyżej dziewiąte miejsce. I tak zostało to jednak uznane za rewelacyjny wynik. Została też pani mistrzynią świata. - Tak, ten tytuł zdobyłam w 2018 roku w Barcelonie w singlu i mikście, a wicemistrzostwo w deblu - w zawodach organizowanych przez federację IFBT. Muszę od razu zaznaczyć, że najlepsze zawodniczki grają jednak w federacji ITF Oczywiście nie wstydzę się tego tytułu, pod drodze odniosłam kilka pięknych zwycięstw. Od tego momentu startuję już tylko w zawodach ITF. Dodam, że tenis plażowy jest już ostatnią dyscypliną, w której mogę coś jeszcze robić, bo kolano ciągle mi jednak dokucza... W jednej z przychodzi powiedzieli mi, że właściwie powinnam przestać już w ogóle uprawiać sport. Kolano jest tak rozwalone, że to nie ma sensu, że powinnam poddać się jeszcze jednej operacji. Nie zgodziłam się, a bez sportu żyć nie mogę. Jako że potrzebuję mało snu, często budzę się o godz. 3 na ranem, a o 5 siłownię mam już zrobioną (uśmiech). Zakochana w wyspie Reunion Żyję tą dyscypliną właściwie bez przerwy, bo jestem zawodniczką, uprawiam ją, ale jednocześnie pracuje jako wiceprezeska Polskiej Federacji Tenisa Plażowego. Organizujemy turnieje i zawody. Jest pani jedyną znaną mi wiceprezeską związku, która pracuje w takim charakterze z miejsca oddalonego o tysiące kilometrów. - Rzeczywiście, pracuję głównie na laptopie. Dziś na stałe mieszkam bowiem na francuskiej wyspie Reunion, która znajduje się na Oceanie Indyjskim. Trafiłam tam trochę przypadkowo, w sierpniu 2020 roku. Zakochałam się w tym miejscu. Zaprosiły nas świetne zawodniczki, siostry Hoarau. Grałyśmy z nimi mecz podczas mistrzostw Europy w Bułgarii. W debla przegrałyśmy, ale te Francuzki doceniły nas, podeszły i gratulowały. Chciałyśmy je zaprosić do nas, ale wtedy okazało się, że nie mieszkają w samej Francji a właśnie w Reunion. Okazało się również, że to stolica tenisa plażowego na świecie. Tam nie pytają cię czy wiesz co jest tenis plażowy tylko czy w niego grasz (uśmiech). Kiedy pojechałam tam pierwszy raz, byłam zachwycona. Za trzecim razem uznałam, że to moje miejsce na ziemi. Czuję się tam szczęśliwa. Mama i babcia ostatecznie zaakceptowały ten wybór choć w rodzinie początkowo było zaskoczenie, bo wcześniej zawsze powtarzałam, że ja się z Chełmu nie ruszę, że to moje życie. A jednak się to zmieniło. Dlatego teraz, kiedy wracam na kilka tygodni do Polski, chcę z rodziną przeżyć każdą chwilę jak najpełniej. Jestem bardzo wdzięczna mamie! Jaki jest ten Reunion? - Niezwykłe miejsce. W Polsce jestem do końca sierpnia, potem wracam tam z radością. Każdego ranka budzę się z widokiem na piękne góry, w tym roku z ogródka oglądałam erupcję wulkanu Piton de la Fournaise. W ogródku rosną mi banany, liczi, mango... Ale polska marchewka też się przyjęła (uśmiech) A niedaleko jest kościół... Jana Pawła II, to też dla mnie ważne i niezwykłe. Mogę tutaj trenować 12 miesięcy w roku, po raz pierwszy w życiu grałam przed tysięczną publicznością. Gdy obywają się finały, nie ma miejsca na plaży, dodatkowo rozkładany jest ekran żeby wszyscy chętni mogli zobaczyć mecze. Kontuzja mnie zmieniła, nie znoszę odtąd marnować czasu. Ciągle muszę coś robić. Marzę żeby nadal grać w beach tennisa, żeby pojechać na igrzyska w Los Angeles w 2028 roku jeśli - a podobno jest na to szansa - nasza dyscyplina zostanie uznana za olimpijską. Ten rok jest dla mnie bardzo obiecujący. Wygrałam m.in. największy w swojej karierze turniej ITF BT 50 właśnie na wyspie Reunion z partnerką Marie-Eve Hoarau. W ostatnim tygodniu dwa razy byłem w finale na Azorach w parze z Aliną Robok, pokonując dziewczyny z pierwszej dwudziestki na świecie. Zajmuję aktualnie najwyższe miejsce w karierze - 70. w rankingu ITF, to odpowiednik WTA w tenisie ziemnym. Wiem, że stać mnie na jeszcze więcej, już nieraz udowodniłam, że mogę rywalizować z najlepszymi. Musiałabym tylko więcej jeździć po turniejach, a to wiąże się z ogromnymi kosztami. Na koniec muszę dodać, że ten rok jest przełomowy jeśli chodzi o rozwój tenisa plażowego dzięki wsparciu projektów przez Ministerstwo Sportu i Turystyki oraz współpracy z Polskim Związkiem Tenisowym. Możemy sobie pierwszy raz pozwolić na organizację wielu turniejów na światowym poziomie oraz na warsztaty z tenisa plażowego w wielu miastach w Polsce. Wierzę, że za kilka lat nie będzie już osoby w naszym kraju, która nie będzie znała tego sportu. rozmawiał: Paweł Czado