Adam Korol, który ministrem sportu jest od miesiąca, przyznał, że ten okres wystarczył, by zweryfikował swój pogląd o funkcjonowaniu resortu. Mistrz olimpijski w wioślarstwie dodał, że sport okiem zawodnika a ministra to inna rzeczywistość. Co zwróciło pana szczególną uwagę w pierwszym miesiącu urzędowania? Adam Korol: - Spojrzenie na kwestie sportu okiem zawodnika a ministra jest zupełnie inne. Miniony miesiąc zweryfikował wiele moich wyobrażeń, a pewne kwestie, które wydawały się proste, okazują się póki co proceduralnie nie do przeprowadzenia. Od czego pan zaczął? - Przez dwa tygodnie przychodziłem do biura nad ranem, jeszcze przed pracownikami, a wychodziłem koło północy, chcąc zapoznać się z nowymi dla mnie zagadnieniami. Na szczęście to nie fizyka jądrowa, z którą mógłbym sobie nie poradzić. Rozpocząłem od spotkań z przedstawicielami związków sportowych, chcąc poznać ich problemy, stan przygotowań do najważniejszych imprez, równocześnie starając się poprawić komunikację na linii ministerstwo-federacje. Jakie nasuwają się wnioski po pierwszych spotkaniach? - Licznym związkom już w połowie roku kończą się przyznane fundusze, w kilku dyscyplinach organizacje mają problem, aby wysłać zawodników na imprezy kwalifikujące do igrzysk. Mój problem jest taki, że w budżecie resortu nie ma już właściwie pieniędzy, więc nawet jakbym chciał pomóc, to nie za bardzo mam z czego. Być może środki, które związki dostały od ministerstwa, nie zostały dobrze rozdysponowane. Wspólnie będziemy szukać dodatkowego źródła finansowania okołobudżetowego, ale nie ukrywam - będzie to trudne. Jeszcze kilka miesięcy temu był pan osobą, która wnioskowała do ministerstwa o pewne zmiany... - Zgadza się. Całkiem niedawno, jako przewodniczy Komisji Zawodniczej przy Polskim Komitecie Olimpijskim, składałem opinie i uwagi do ministerialnego rozporządzenia stypendialnego. Z uśmiechem zobaczyłem, że wniosek od Adama Korola właśnie... trafił na moje biurko. Oczywiście będę próbował uwzględnić zmiany, o których w tym piśmie wspominałem. A dużo zmian pan w ogóle przewiduje? - Rewolucja w sporcie nie jest potrzebna. Konieczna jest jedynie kosmetyka, która nie zaburzy trwających przygotowań do igrzysk. Czy 20 medali zdobytych w niedawnych Igrzyskach Europejskich mówi coś o kondycji polskiego sportu? - Po wynikach z Baku nie można jej oceniać. Nie było tam wszystkich olimpijskich dyscyplin, a premierowa impreza została przez część ekip potraktowana jako mistrzostwa kontynentu. Oczywiście należy cieszyć się ze zdobytych trofeów, ale główną imprezą, po której będziemy oceniać stan polskiego sportu, są igrzyska olimpijskie. Na pewno stać nas na przekroczenie bariery 10 medali olimpijskich, na których się ostatnio zablokowaliśmy. Wierzę, że idziemy w dobrym kierunku. W jednej z najpopularniejszych dyscyplin sportowych, jaką jest siatkówka, jesteśmy mistrzami świata. Nasi piłkarze ręczni są trzecim zespołem globu, więc chociażby z takich wyników możemy być dumni. Zawsze chciałoby się więcej, ale cieszmy się z tego, co już mamy. Jakieś miłe zaskoczenia w nowej pracy? - Dobrze zapowiadające się programy rozwoju sportu powszechnego realizowane przez związki. Godne wyróżnienia są chociażby te związane z piłką ręczną, siatkówką, kolarstwem, pływaniem czy lekkoatletyką. Moda na bieganie udowadnia, że trzeba inwestować w ogólnodostępną infrastrukturę. Niestety, na razie za joggingowym trendem nie idzie rozwój klubów lekkoatletycznych, ale wierzę, że coraz więcej dzieci będzie chciało uprawiać sport. Czy mimo nowych obowiązków znajduje pan czas na aktywność fizyczną? - Wyznaję zasadę, że zawsze trzeba tak ustawić dzień, aby poza pracą starczało na nią czasu. Bez takiej równowagi nie da się funkcjonować. Dla mnie zaplanowana dawka ruchu jest wręcz świętością. Mogę biegać o szóstej rano, mogę późnym wieczorem, ale po prostu muszę. Przygotowuję się do startu w sierpniowym Półmaratonie Praskim. Chcę osiągnąć wynik podobny do zeszłorocznego - 1:19.10, więc ściśle przestrzegam planu treningowego. Gdzie najchętniej pan truchta? - Z wielką radością biegałem ostatnio na stołecznym stadionie Agrykoli, a to dlatego, że tam wieczorami naprawdę widać, co to znaczy moda na bieganie. Był po prostu tłum. Przeprowadziłem się właśnie na Sadybę i obecnie odkrywam tamtejsze okolice, poznając dokładniej Warszawę. Na weekendy wracam do rodzinnego Gdańska, gdzie staram się uczestniczyć w imprezach sportowych. W planach mam m.in. start w 5-kilometrowym gdyńskim ParkRun, na dobrze znanych mi nadmorskich alejkach, później wspomniany Półmaraton Praski, a na początku listopada być może maraton w Porto. Rozmawiała: Anna Maria Kalinowska