Kiedy Azjaci skontaktowali się z panem? Łukasz Maszczyk: Miesiąc temu zadzwonili z propozycją boksowania w barwach "Czerwonych Skrzydeł" w lidze WSB. Miałem trochę obaw, ale górę wzięła chęć sprawdzenia się w nowej rywalizacji, szansa rozwoju sportowego i zagwarantowane dobre warunki finansowe. Do kiedy obowiązuje kontrakt? Ł.M.: Umowę podpisałem na trzy lata. W tym czasie mam możliwość uczestniczenia w turniejach amatorskich, a jest to dla mnie ważne pod kątem wywalczenia kwalifikacji olimpijskiej do Londynu. W igrzyskach w Pekinie odpadłem w ćwierćfinale, a marzę o medalu. Jakie obawy pana dręczyły? Ł.M.: W umowie jest zapis, że na co dzień będę trenował w Korei Południowej, a tylko raz w sezonie mogą przyjechać do Polski. Akurat kupuję mieszkanie w podwarszawskim Piasecznie, więc wszystkie obowiązki spadną teraz na żonę. Zresztą, nigdy na tak długo się nie rozstawaliśmy, ale musimy sobie poradzić. W pierwotnej wersji miałem w środę, 15 grudnia, wylecieć na kolejne spotkanie ligowe, a wrócić dopiero pod koniec marca. Co się zmieniło? Ł.M.: W niedzielę, zaraz po meczu z Baku Fires, wrócę do ojczyzny, a na trzy miesiące wyjadę do Seulu tuż po świętach, 27 grudnia. Wigilię i Boże Narodzenie spędzimy w moich rodzinnych stronach w Myszkowie, spotkam się z kolegą z reprezentacji Krzyśkiem Szotem i pierwszym trenerem, jedynym polskim mistrzem świata amatorów Henrykiem Średnickim. A 2011 rok przywitam w południowokoreańskiej stolicy. Różnica czasu sprawia, że 1 stycznia rano czasu miejscowego zadzwonię do żony, bowiem w Polsce dopiero wybije północ. Pod koniec listopada zadebiutował pan w WSB, ale to nie był udany pojedynek, bowiem zakończony porażką. Ł.M.: Od początku walki z Chińczykiem He Zhi Weiem (Beijing Dragons) niepotrzebnie nastawiłem się na wymianę ciosów. To był błąd, sądziłem, że +zajadę+ go kondycyjnie, a tymczasem zabrakło mi mądrości w ringu. Co więcej, już w pierwszej rundzie zderzyliśmy się głowami, ale sędzia postanowił mnie liczyć. Całą walkę przegrałem 0:3. Jak porozumiewa się pan z Azjatami? Ł.M.: Drużynę mamy międzynarodową, bowiem w sztabie szkoleniowym są Włoch, Uzbek i Koreańczyk, a boksują zawodnicy z Mołdawii, Algierii czy Armenii. W stopniu podstawowym znam angielski, rozumiem trochę też po rosyjsku. W przerwach między rundami szkoleniowcy udzielają mi wskazówek w tych językach. Na pewno będę musiał się podszkolić, aby nie mieć problemów z dogadywaniem. Trudno było się przestawić na zawodową rywalizację w World Series of Boxing? Ł.M.: Nie mam problemów z dostosowaniem się do nowych wymogów. Walczymy jak prawdziwi profesjonaliści, bez kasków i koszulek, potyczki są pięciorundowe, więc inaczej trzeba siły rozkładać. Jednak z kondycją nigdy nie miałem kłopotów. Po porażce w debiucie, w trzeciej kolejce nie było pana w składzie Incheon. Ł.M.: W kadrze jest 17 pięściarzy, a w jednym spotkaniu może wystąpić tylko pięciu. W mojej kategorii - koguciej (54 kg) jest nas aż pięciu. Dlatego jest rotacja w składzie. W niedawnym meczu towarzyskim z Ukrainą wygrał pan walkę w kat. 49 kg. W sobotę, w Baku, wystąpi pan w kat. 54 kg. Ł.M.: Do potyczki w Kielcach musiałem zrzucić trochę kilogramów, teraz konieczne jest "przypakowanie". Nie jest to komfortowa sytuacja, ale w WSB 54 kg to najniższa waga. Kiedy wyjeżdża pan na konfrontację z Baku Fires? Ł.M.: Już jutro, 15 grudnia, w dniu 26. urodzin. Lecę z przesiadką w Moskwie. Na koncie mamy trzy porażki, a Azerowie są niepokonani, więc zapowiada się ciężki bój. Rozmawiał Radosław Gielo, Polska Agencja Prasowa