- Mogę mieć pretensje do Mirana Tepesa, bo przetrzymał mnie w pierwszej serii aż 44 sekundy i dopiero w 45. puścił. Myślałem już, że mam schodzić z belki, a on w ostatniej sekundzie zapala zielone światło - stwierdził Małysz. - Łukasz Kruczek mówił mi, że przez cały czas, gdy czekałem na pozwolenie Tepesa, wiatr był w granicach dozwolonych przepisami, a do tego bardzo korzystny dla mnie. Takie same podmuchy miał Jernej Damjan i mógł skakać od razu. To jest nie fair. Nie chodzi tylko o różnicę odległości, gdy wieje pod narty 1,2 metra na sekundę, a nie 2,5, ale o samo czekanie. Przecież my wychodzimy skoncentrowani, skupieni, a długie siedzenie na belce wytrąca z równowagi - nie krył rozgoryczenia lider polskiej kadry. Pogoda znów nie rozpieszczała skoczków. W sobotę nad skocznią w Willingen unosiła się mgła. - Podczas pierwszego skoku mgła była tak gęsta, że nie mogłem się zorientować, gdzie jest koniec progu. Dopiero jak przeleciałem nad bulą, zrobił się bardzo przyjemny widok. Gdy mgła się podnosi, można skoczyć dalej, dwa lata temu w Bischofshofen Daiki Ito na takim dywanie poleciał po rekord skoczni. Ale w Willingen tak dobrze nie niosło, bo był zmienny wiatr i w locie cały czas coś kręciło. Było jak było, nie żałuję, że przyjechałem. Przynajmniej udało mi się odrobić 22 punkty straty do Schlierenzauera - podkreślił Małysz. Zawody w Willingen były ostatnimi przed mistrzostwami świata, które za niespełna dwa tygodnie rozpoczną się w Sapporo. - Wynik Gregora to przypadek, on jest w dużo lepszej formie niż na to wskazują wyniki tego konkursu. Ze mną jest podobnie. Nie mam powodu, by czegokolwiek się bać. Dobrze skakałem w ostatnich tygodniach, tutaj mimo wszystkich zawirowań znalazłem się blisko czołówki. Oczywiście, ja też chciałem zwycięstwa, tak jak wszyscy moi kibice. Chciałem wygrać na złość tym, którzy mówili, że nie byłem najlepszy w Klingenthal, bo speszyła mnie możliwość wyrównania rekordu Jensa Weissfloga. Już mówią o klątwie Weissfloga. Śmiać mi się chce - zakończył Małysz.