Niedawno wicemistrzyni olimpijska z Pekinu zakończyła 12-letnią współpracę z trenerem Andrzejem Piątkiem. Jakie są pani odczucia po starcie na Słowacji? Maja Włoszczowska: Jestem bardzo zadowolona i mile zaskoczona. W Pucharach Świata za oceanem nie było najlepiej, a same przygotowania do mistrzostw Europy nie przebiegały tak, jak bym chciała. Dwa i pół tygodnia treningów przeplatały się z chorobą, przeziębiłam się. Generalnie nie spodziewałam się, że w mistrzostwach Europy będzie aż tak dobrze. Jak przebiegał wyścig? - Wystartowałam nieźle, na piątej-szóstej pozycji. Od razu mocno zaatakowała Gunn Rita Dahle, a Kanadyjka ze Słowenką trochę mnie zablokowały i nie mogłam ścigać Norweżki. Wiedziałam też, że nie mogę przeszarżować. Doskwierał upał i trzeba było odpowiednio gospodarować siłami. Dahle szybko uzyskała minutę przewagi i pozostała walka o srebrny medal, którą rozstrzygnęłam na swoją korzyść atakiem na ostatniej rundzie. Startowała pani po raz pierwszy na rowerze z większymi, 29-calowymi kołami. Jakie wrażenia? - Test wypadł obiecująco, a 29-calówka podoba mi się coraz bardziej. Planuję start na tym rowerze za miesiąc w mistrzostwach świata w Champery. Co ciekawe, w moim przypadku większy rower nie oznacza, że cięższy. Dobrze się na nim czułam i nie mam żadnych uwag negatywnych. Jak się pani układa współpraca z nowym trenerem Markiem Galińskim? - Marek to znakomity kolarz. Na tę chwilę ze współpracy jestem zadowolona. Jest między nami dużo dialogu, Marek podpowiada mi różne detale. Cieszę się, że dalej będę pracować z ludźmi, którzy mnie otaczali, gdy moim trenerem był Andrzej Piątek. To menadżer Grzegorz Dziadowiec, masażysta Mariusz Rajzer i mechanik Hubert Grzebinoga. Oni wkładają wiele serca w swoją pracę, a ja bardzo się cieszę, że mogłam odpłacić się medalem. Czy przed mistrzostwami świata będzie pani jeszcze startować. - W planach mam tylko jeden start - za dwa tygodnie w Pucharze Świata w Val di Sole. We Włoszech przygotuję ostatni szlif formy na Champery. Rozmawiał Artur Filipiuk