Krzysztof Bienkiewicz, Interia: Znane porzekadło mówi, że stara miłość nie rdzewieje. Czy po porzuceniu uprawiania triathlonu pana miłość do tego sportu już zardzewiała czy może jeszcze powrócić? Maciej Dowbor: Im dłużej tego nie robię, tym bardziej krytycznie do tego podchodzę. Ja się bardzo zniszczyłem triathlonem, wręcz zmasakrowałem moje ciało. Oczywiście to jest kwestia tego, z jaką intensywnością to się robi, a ja podszedłem do tematu bardzo poważnie. Trenowałem przez 10 lat, przez co mój organizm został uszkodzony i w sumie nadal ponoszę tego konsekwencje. Ja nie mam nadzwyczajnych predyspozycji do biegania, więc moje kolana szczególnie dostały mocno w tyłek i dzisiaj raczej nie widzę możliwości wracania np. do biegania na poziomie zahaczającym o wyczynowe ściganie się. A inna forma mnie nie interesuje. Nie byłem aż takim fanem triathlonu, żeby robić to dla samej przyjemności czy tylko ruszania się. Są fajniejsze formy sportu, które dają więcej frajdy na co dzień. Czyli to jednak prawda, że sport zawodowy nie jest zdrowy? Tak, zwłaszcza kiedy człowiek ma już swoje lata i próbuje wychodzić poza strefę komfortu i przekraczać granice swoich możliwości fizycznych. Na tym właśnie polega trening jakościowy. Przesuwamy nim granicę bólu. Prawie zawsze wychodzimy ze strefy komfortu po to, żeby później coraz bardziej rozciągać tę przestrzeń. W mojej decyzji o zaprzestaniu trenowania triathlonu istotne było również to, że kiedy ma się około 40 lat to po pierwsze nasz organizm tak szybko się nie regeneruje, a po drugie uprawianie sportu w objętości, powiedzmy, dwóch trzecich zaangażowania wyczynowców, ciężko jest połączyć z życiem, jakie prowadzę. Chodzi nie tylko o możliwości czasowe, ale właśnie również regenerację. Moja praca jest często dosyć szalona. Raz pracujemy mniej, a innym razem po 16 lub 18 godzin dziennie. Często jeździmy po Polsce lub po świecie, co ostatecznie powoduje brak możliwości odpowiedniej regeneracji. Zaś ten element jest czynnikiem, który odróżnia amatorów, nawet tych prawie wyczynowych, od zawodowych sportowców. Bez odpowiedniej regeneracji organizm jest dużo bardziej obciążony. Myślę, że nawet pod pewnymi względami bardziej niż u wyczynowców, bo jak rozmawiałem ze sportowcami, którzy byli zawodnikami nawet na poziomie olimpijskim, wszyscy mówili, że funkcjonują w tym samym cyklu: jeść, spać, trenować, regenerować się, powtarzać. A u osób, które muszą łączyć jeszcze nie zawodowe, ale już dosyć zaawansowane treningi z pracą, to jest niemożliwe. Do tego wszystkiego dochodzi wiek, bo jak wiadomo im jesteśmy starsi, to tym bardziej obniżają się zdolności regeneracyjne, a szybkość wychodzenia z mikro urazów czy z kontuzji znacznie zwalnia. A kiedy tak się dzieje, to wszystko się kumuluje i pojawiają się kłopoty. Dlaczego uprawiał pan sport aż tak intensywnie? Dlaczego inna forma sportu, niż ta rywalizacyjna, pana nie interesuje? Ja zazdroszczę osobom, które potrafią uprawiać sport dla czystej przyjemności, ale to nie moja bajka. Dla mnie przyjemnością uprawiania sportu jest rywalizacja, przekraczanie granic i udowadnianie sobie, że wciąż mogę się rozwijać, być lepszy. To nawet nie chodzi o wygrywanie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jestem opętany potrzebą wygrywania. Tak nie jest, ponieważ dobrze wiem, że żeby ktoś mógł wygrać, wielu musi przegrać i ja to akceptuję. Ale prawdą jest, że taka wręcz chora ambicja jest czymś, co mam wrodzone. Nie tylko w kontekście sportu, ale we wszystkich dziedzinach życia. Czy to kiedy pracuję w telewizji, czy jeśli robię jakieś rzeczy w Internecie, zawsze dla mnie ważne jest to, żeby wypaść dobrze na tle innych lub żeby wypaść lepiej, niż poprzednim razem wobec samego siebie. Ta kwestia rozwoju jest ważniejsza niż kwestia zwycięstwa. Ja nie miałem problemu z przegrywaniem w triathlonie. Teraz gram coraz więcej w tenisa i tam również to się zdarza. Akceptuję to, gdyż na każdy sukces składa się jakieś pasmo porażek, ale stawianie sobie wyzwań i rywalizowanie jest głęboko zakorzenione w moim charakterze. Myślę, że tego typu determinacja jest jednym z fundamentów osiągnięcia jakiegokolwiek sukcesu, ale czy to jednocześnie nie bywa obciążeniem? Oczywiście, że tak i to jest problem. Trochę przesadzę mówiąc, że może powinienem się na to leczyć, ale przyznaję, że moja żona dosyć często sugeruje, żebym się tym zajął. Opowiem niedawną sytuację. Byliśmy kilka dni w górach z dziećmi. Nasze młodsze dziecko zaczęło się uczyć jeździć na nartach, ja zaś jeździłem kiedyś dość poważnie na twardym, alpejskim snowboardzie. To jest dyscyplina wymagająca dobrych warunków do jazdy. Podczas naszego pobytu takich warunków nie było. Stok pokrywał głęboki śnieg, więc wszyscy mnie namawiali, żebym zamiast deski wziął narty. Byłem niechętny, ponieważ nie jeździłem na nartach około 30 lat, no ale ostatecznie to była lepsza opcja, niż siedzenie w hotelu, więc spróbowałem te narty. Byłem na nich tragiczny i kiedy wróciłem do hotelu, to miałem poczucie, że moje życie nie ma sensu, bo robię coś, w czym nie jestem przynajmniej niezły, a co dopiero dobry. Aż tak? Tak. Zamiast czerpać radość z tego co mam i pomimo posiadania świadomości, że to przecież nie jest mój zawód, nie zależy od tego moje życie czy dochody mojej rodziny, to mnie jednak mocno poruszyło. Tak więc najczęściej mam tak, że zabieram się za coś tylko wtedy, kiedy wiem, że mogę się tym rozwijać i dojść do poziomu, który będzie mi dawał satysfakcję. A zwykle to nie jest niski poziom i jeśli nie jestem w czymś dobry, to powoduje frustrację. Jest tak, że bardzo często pewne rzeczy mi nie wychodzą, przecież jestem tylko człowiekiem, ale wciąż tego nie akceptuję i to mnie frustruje. To samo w sobie jest złe, ale również powoduje, że nie angażuję się w wiele rzeczy, gdyż bardzo źle znoszę etap, na którym człowiek się dopiero uczy i jest trochę takim pośmiewiskiem. Kwestia polega jednak na tym, że nie jest się żadnym pośmiewiskiem, ponieważ to przecież normalne, że ludzie się czegoś uczą, ale ja to właśnie tak odbieram w mojej głowie. To jest naprawdę bardzo trudna cecha charakteru. Czy można to zniwelować lub zmienić? Są dwie opcje. Można w ogóle nie robić nowych rzeczy, co oczywiście jest maksymalnie ograniczające. A drugą opcją jest to, żeby bardzo intensywnie angażować się w różne aktywności, przy czym najbardziej jak to możliwe skracać proces wchodzenia w daną dyscyplinę. Jest pan ojcem dwóch córek. Czy próbuje pan zaszczepić w nich sportową pasję? Sport świetnie hartuje charakter, uważam więc, że dla dzieci bardzo ważne jest, żeby uprawiały jakiś sport, ewentualnie tańczyły lub grały na instrumencie. To są elementy, które potem procentują w dorosłym życiu. Uczą nas pracy, wkładania wysiłku, dążenia do celu. Moja starsza córka nie poszła w stronę sportu. Jest w szkole muzycznej i to na bardzo profesjonalnym, zaawansowanym poziomie, ale zauważyłem, że ona ma tam dokładnie to, co ja miałem w sporcie. Jest projekt, do którego trzeba się przygotować. W sporcie to są zawody czy impreza rangi mistrzowskiej, a w muzyce np. bardzo ważny konkurs. Natomiast proces mentalny i sposób przygotowania, w obydwu przypadkach jest bardzo podobny. Najpierw powoli wchodzimy w proces przygotowań do wydarzenia celowego, potem zaczynamy się coraz bardziej wdrażać, a na ostatnim etapie jest "BPS", czyli bezpośrednie przygotowanie startowe, które na początku się intensyfikuje, a później schodzi do poziomu, który daje idealną formę na występ. Jeśli w dzieciństwie czy latach nastoletnich się tego doświadczy, to później w życiu dorosłym przekłada się to na wszystko, czy to biznes czy karierę w jakiejkolwiek dziedzinie. Szczególnie kiedy mamy jakieś cele i ambicje w życiu lub chcemy coś osiągnąć, to te umiejętności wyciągnięte chociażby właśnie ze sportu są niezwykle przydatne. Jest pan świadomy tego problemu, ale czy to go rozwiązuje? Akceptuje pan tę cechę swojego charakteru? Po części akceptuję, po części to w sobie lubię, po części sam sobie tym imponuję. Pamiętam, że kiedy pojechałem na pierwsze zawody triathlonowe po lockdownie, w ich trakcie miałem awarię roweru. Nie mogłem dokończyć rundy i zjechałem wcześniej z trasy. Osoby, które znały mnie z wcześniejszych zawodów były zaskoczone, że tak spokojnie przyjąłem ten defekt, gdzie wcześniej było zupełnie inaczej i moje reakcje zwykle były bardziej gwałtowane. Wtedy było inaczej i to mi dało do myślenia, ponieważ poczułem, że przestało mi zależeć. A jak przestało mi zależeć, to po co to robić? Trening triathlonowy to nie jest nic przyjemnego. To znaczy, to jest przyjemne w swojej masochistycznej formie dopóki, dopóty czerpiemy z tego jakąś satysfakcję. Chorą, ale jednak satysfakcję, która daje nam spełnienie. W moim przypadku spełnieniem było tylko forma na zawody. Trening sam w sobie nie dawał mi frajdy, ale jego cel tak. Więc jeśli tej wisienki, żeby nie powiedzieć truskawki, na torcie nie ma, to po co się tak męczyć? Po co determinować życie całej rodziny? I po tych zawodach postanowiłem z tego zrezygnować. Jak się pan z tym czuł? Zawody były w lipcu i przez pierwszy miesiąc czułem się bardzo dobrze. Odpoczywałem, schodziły ze mnie obciążenia treningowe. Ale potem przyszedł wrzesień, euforia wynikająca z faktu, że już tego nie robię, że głowa nie jest już tym zajęta minęła i nagle okazało się, że trochę nie mam na siebie pomysłu. To znaczy była praca, ale nie miałem tego czegoś, co mi dawało pęd powodujący, żeby praca nie była jedynym celem. Zaczęło mi brakować czegoś, co byłoby odpoczynkiem od codziennych rodzinnych czy życiowych sytuacji. Czegoś, co by mi dawało przestrzeń tylko dla mnie. No i się okazało, że brakuje mi tego tak bardzo, że poczułem się wręcz nieszczęśliwy. Poszedłem nawet do psychologa, bo miałem stany wręcz depresyjne. Zresztą czytałem o tym, że sportowcy wyczynowi kiedy kończą karierę, to mają podobnie. Na początku towarzyszy im euforia i jest super, bo wreszcie mają czas dla siebie, a potem okazuje się, że brakuje im tego wszystkiego związanego z treningami, że tęsknią do tej specyficznej kontroli nad własnym ciałem. Jak pan temu zaradził? Zacząłem grać w tenisa. Wróciłem do niego po wielu latach, ale na początku nie czerpałem z tego frajdy. Po pierwsze to było pokraczne, bo jak się nie grało 10 lat, to zawsze tak jest. Po drugie nie widziałem w tym dla siebie celu. Pamiętam, że pierwsze pół roku było makabryczne, absolutnie makabryczne, bo ja naprawdę zdałem sobie sprawę z tego, że nie mam tego napędu, który dawałby mi satysfakcję z uprawiania sportu, że nie mam celu, do którego dążę i który realizuję. Brakowało mi satysfakcji nawet z tego, że miałem cel, którego nie udało mi się osiągać. Tak się również zdarzało, ale wtedy przynajmniej miałem satysfakcję, że do czegoś dążyłem. Poniosłem porażkę, ok, to się zdarza. To jest naturalne, tak czasem musi być, ale jak w ogóle nie mam tych celów, to jest najgorsza rzecz pod słońcem. Mam więc pełną świadomość tego, że jestem od tego uzależniony. Moja żona się śmieje, że jestem uzależniony od adrenaliny, endorfin i sportowego zmęczenia. Coś w tym pewnie jest, ponieważ prace domowe nie dają mi takiej satysfakcji, nawet jeśli w ich trakcie mocno się zmęczę. W triathlonie nie podobało mi się to, że idę na trening czy to, że go robię, ale to, że go zrobiłem. Mimo złej pogody, zmęczenia i ogólnej niechęci ja się jednak w sobie zebrałem, wyszedłem i zrealizowałem jednostkę treningową, którą miałem w planie do wykonania. Mając takie podejście do sportu czy aktywności w ogóle, jak pan utrzymuje balans pomiędzy swoim charakterem, a zachęcaniem własnych dzieci do rozwijania zainteresowań bez nakładania na nie nadmiernej presji? To jest bardzo trudny temat. Jak wspomniałem, starsza córka jest bardziej muzyczna. Moja młodsza córka jest na tyle mała, że jeszcze nie jest do końca określona, ale raczej ciągnie ją w stronę sportu. Niemniej jednego jestem pewien. Najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić, to realizować swoje niespełnione ambicje przez dziecko. Wiele osób tak robi. I to są straszne dramaty tych dzieci i całych rodzin. To się może kończyć poważną awanturą, a nawet doprowadzić do sytuacji, w której potrzebne są porady specjalistów. W naszej rodzinie tego nie ma. Ja i moja żona jesteśmy ludźmi szczęśliwymi, na miarę swoich potrzeb oraz możliwości osobami spełnionymi. Dlatego z pewnością nie chcę przenosić na dzieci moich ambicji. Daję im wszystkie możliwe narzędzia. Staram się wykorzystywać możliwości, które mam za sprawą stabilnej sytuacji finansowej oraz mieszkania w dużym mieście. Natomiast nie mam zamiaru zmuszać do niczego moich dzieci. Staram się im tylko uświadamiać, że jak zrezygnują z czegoś, bo akurat dzisiaj mają słaby dzień, a dzieci potrafią często mieć słaby dzień i powiedzieć, że nigdy więcej nie będą czegoś robić, to żeby nie podejmowały takiej decyzji pochopnie. Tłumaczę im wtedy, że to po prostu chwila kryzysu. Dziecko nie ma świadomości i doświadczenia życiowego, które pozwala myśleć w sposób przyczynowo-skutkowy. Często jeszcze nie wie o tym, że to, iż dzisiaj ma słabszy dzień, nie znaczy, że za dwa tygodnie nie będzie za tym tęsknić. Nagłe rzucanie wszystkiego w kąt jest bez sensu i w tym aspekcie wspomagam moje dzieci, natomiast na pewno do niczego ich nie zmuszam. Mogę je tylko wspierać. A propos rodziny - jest pan wraz z żoną znany z tego, że w swoich mediach społecznościowych pokazują państwo normalne, nie upiększane życie tym samym jakby odczarowując wyobrażenia nt. świata show-biznesu. Czy traktują to państwo jako swoistą misję czy po prostu sprawia wam to frajdę? Nie traktuję tego jako misję, bo to od razu nakłada dużą presję lub oznaczałoby, że mamy jakieś górnolotne ambicje. Tak nie jest, ale przyznaję, że jest w nas potrzeba spuszczania trochę balona z pewnych rzeczy, zwłaszcza w przestrzeni show-biznesu. Po wielu latach spędzonych razem my z żoną wciąż się lubimy, lubimy się razem śmiać, lubimy to, co robimy i chcemy maksymalnie dużo czerpać z życia. Życie jest po prostu krótkie i coraz częściej zauważamy, jak szybko znikają pewne kwestie związane z możliwościami, chociażby fizycznymi. Widzimy też, jak np. pojawienie się dzieci przyspieszyło nasz zegar biologiczny, gdyż tak naprawdę nie wiemy kiedy ostatnie 15 lat nam minęło. To było jak pstryknięcie palcem. Poza tym w naszym życiu był czas, w którym bardzo ciężko pracowaliśmy i stale byliśmy w rozjazdach. Ja ciągle jeździłem z programami, moja żona z teatrem. Mijaliśmy się, ponieważ żona grała seriale w wakacje, ja z kolei miałem więcej pracy w ciągu roku szkolnego, więc jakby dużo czasu nam uciekło. Teraz więc chcemy pokazać, że warto się cieszyć tym, co jest i czerpać radość z obcowania ze sobą. I że można się lubić po latach, jednocześnie nie będąc słodko pierdzącą parą, stale mówiącą o tym, jak bardzo się kocha. W tym wszystkim dużo pomogła nam pandemia. To ciekawe, gdyż statystyki podają, że po pandemii ilość wniosków rozwodowych wyraźnie wzrosła. To prawda, ale my wtedy zaczęliśmy razem pracować i okazało się, że dobrze nam się pracuje, nawet jeżeli drzemy koty. A koty drzemy bardzo często. Kłócimy się o wszystko, ale to są kłótnie na tu i teraz. Nie te, które trwają tygodniami czy powodują ciche dni. Tak więc wtedy okazało się, że razem możemy zrobić więcej fajnych rzeczy, niż oddzielnie i to było bardzo pozytywne. A druga rzecz, która zaistniała w naszym związku to taka, że moja żona zaczęła grać w tenisa i przez to zrozumiała moją pasję do tego sportu. Aśka świetnie sobie radzi, coraz bardziej się w tym rozwija i już zaczynamy razem planować, że na starość będziemy razem grać miksty. I to jest fajne, bo jak się poznawaliśmy, to Aśka była z zupełnie innego świata. Na sport patrzyła jak na zajęcie dla dzieciaków, ale przez te 21 lat, jak jesteśmy razem, przekonała się do sportu, a teraz nawet zajęła się dyscypliną, którą możemy uprawiać razem. Wcześniej robiliśmy razem coś sportowego, ale to było nie do połączenia, ponieważ jak ona biegała, a ja trenowałem triathlon, to nie było szans, żeby to pogodzić. Aśka nie mogła utrzymać mojego tempa, ja się męczyłem w jej tempie. A teraz jest bardzo fajnie, ponieważ mamy pewną wizję przyszłości razem. My trochę mieszkamy w Hiszpanii i tam widzimy pary bardzo dojrzałych ludzi, którzy razem jeżdżą rano na golfa albo na padla. I ta perspektywa tego, że można coś robić razem, że można mieć swoją wspólną pasję, nawet jeśli nie gramy razem, bo żona ma swoją przeciwniczkę, a ja mojego zawodnika do gry, to przynajmniej razem pojedziemy na mecz. Może czasem zagramy jakiś turniej, cokolwiek. Mocno się jaram tą wizją. To jest tak fajne, że aż wręcz nie mogę się doczekać, kiedy będę na emeryturze. Prowadził pan program "SuperLudzie". Była to seria dokumentów przedstawiających osoby niepełnosprawne, które przełamują swoje bariery. W jednym z odcinków na temat bohaterów tego programu powiedział pan, że nie ma wątpliwości, iż to co robią super ludzie ma wpływ nie tylko na nich, ale również na ludzi którzy ich poznali. Pan poznał tych ludzi, chciałem więc zapytać jaki wpływ mieli oni na pana życie? Czego się pan od nich nauczył? Ja ten program nie tylko prowadziłem, ale też współprodukowałem. Tworzyłem go od początku do końca z moim wspólnikiem i z redakcją, więc z wielu względów ten program jest mi szczególnie ważny i bliski. Samo zaś obcowanie z bohaterami programu dało mi wiele. W Polsce jeżeli ktoś nie ma w rodzinie lub pośród bliskich znajomych osoby niepełnosprawnej, to świadomość na temat życia takich osób jest niewielka. Dla mnie spotkania z nimi były niezwykle inspirujące i pokazujące, że niezależnie od różnych przeciwności losu można realizować swoje marzenia, mieć swoje plany, radości, pasje. Największe wrażenie robili na mnie ludzie, którzy urodzili się sprawni i w wyniku wypadku lub choroby tracili zdrowie. To był dramat, bo oni musieli się dostosować do nowego życia, ale wciąż potrafili być aktywni i realizowali siebie. Takie osoby jak Bartek Wesołowski, który jest chyba jedynym kierowcą wyścigowym bez rąk czy parę innych tego typu osób to są ludzie, którzy pokazali wielki hart ducha i mimo wszystkich przeciwności postanowili realizować się w przestrzeni, która ich najbardziej interesuje. Ten program skłonił mnie też do jednej refleksji. Może to będzie brutalne, co teraz powiem, ale kiedyś twierdziłem, że brak pełnej sprawności to jest koniec świata. Teraz już inaczej na to patrzę. I to nie dotyczy tylko ciała. Tu ponownie, mówimy o uniwersalnych wartościach, które daje nam sport. Wychodzenie ze strefy komfortu, przekraczanie swoich granic, walczenie ze słabościami, realizacja celów, radzenie sobie z porażką. Ten program to była dla mnie duża nauka o tym, że w życiu mogą się pojawić ograniczenia, które nas teoretycznie dyskwalifikują, ale siłą woli wciąż potrafimy tak pokierować życiem, że pomimo istniejących barier możemy czuć frajdę, satysfakcję i dążyć do samorealizacji.