Mecze z Amerykanami mają niezwykle ważne znaczenie w kontekście awansu biało-czerwonych do finału LŚ. Aby liczyć się jeszcze w walce o udział w turnieju w Moskwie podopieczni Raula Lozano muszą oba mecze z USA rozstrzygnąć na swoją korzyść. Pierwszy krok w realizacji tego celu został uczyniony, choć biało-czerwoni wystawili na ciężką próbę nerwy nadkompletu widzów zgromadzonych w "Spodku" i miliony przed telewizorami. Początek meczu nie był pomyślny dla gospodarzy. Pierwszy set był wręcz popisem Amerykanów, którzy grali swobodnie, niemal bez błędów, odrzucając polski zespół od siatki bardzo precyzyjną i mocną zagrywką. Skuteczny był znany z polskich ligowych parkietów David McKienzie, pewnymi punktami drużyny USA byli Priddy i Polster. Polacy przegrywali od początku kilkoma punktami, a w miarę upływu czasu przewaga amerykańskich siatkarzy rosła. W drugiej partii obraz gry był niestety podobny. Polacy grali jakby sparaliżowani stawką meczu i popełniali mnóstwo błędów - niepewna była zagrywka, atak nie przynosił punktów, a blok bardzo rzadko wyłapywał zbicia Amerykanów. Przewaga rywali nie była tak wysoka jak w pierwszym secie, ale pewna. W końcówce na boisko wszedł bardzo mocno serwujący Clayton Stanley, który mocno dał się Polakom we znaki w meczach w Salt Lake City. Siatkarskie porzekadło mówi, że jeśli nie potrafi się wygrać 3:0, przegrywa się 2:3 i taki los spotkał amerykański zespół. Do trzeciego seta goście przystąpili zbyt chyba przekonani o łatwym sukcesie, a Polacy z ogromną wolą walki. Do połowy tej partii pojedynek był wyrównany, ale coraz skuteczniejsza gra Wlazłego oraz efektowne i pewne ataki Świderskiego z drugiej linii sprawiły, że Polacy objęli prowadzenie 16:13, 18:14, a po asie serwisowym Wlazłego 21:16. Polacy wykorzystali tę przewagę i pewnie wygrali seta. Czwarta partia to znów bardzo ambitna gra Polaków i serie błędów rywali, którzy grali coraz bardziej nerwowo. Po nieudanych atakach Priddy'ego i Stanleya Polacy objęli prowadzenie 8:7. Od tej chwili gospodarze prowadzili dwoma, trzema punktami, a kluczowym momentem był chyba udany pojedynczy blok Zagumnego, po którym Priddy był tak wściekły, że kopnął z całej siły krzesło przy ławce rezerwowych. W końcówce, przy stanie 24:20 dla Polski, amerykańska drużyna zerwała się do walki. Priddy serwował mocno i pewnie, atakował też dwukrotnie udanie z drugiej linii i doprowadził do stanu 24:23. W końcu jednak siatkarze USA popełnili błąd i Polacy wyrównali na 2:2 w setach. Tie break miał dramatyczny przebieg. Obie drużyny walczyły z ogromną determinacją, a lekką przewagę osiągnęli Amerykanie obejmując prowadzenie 10:7. Po kilku efektownych akcjach i zmianach dokonanych przez Raula Lozano Polakom udało się doprowadzić do stanu 13:13. Przy stanie 14:14 z boiska zniesiony został najskuteczniej punktujący Mariusz Wlazły, który po jednym z ataków doznał tak silnego skurczu mięśni nóg, że nie był w stanie wstać. Przez kilka minut leżał na boisku, pomagali mu koledzy, a amerykański trener wręcz szalał przy linii domagając się zmiany i wznowienia gry. Wlazłego zastąpił Gruszka, który wywalczył przewagę dla polskiej drużyny kierując piłkę w aut po rękach blokujących Amerykanów. Punkt na wagę zwycięstwa padł po błędzie rywali, którzy zaatakowali w aut, co wywołało ogromną radość wśród polskich siatkarzy i istne szaleństwo 10-tysięcznej publiczności. Kibice, "umundurowani" w biało-czerwone barwy, na stojąco oglądali piątego seta, emocjonalnie przeżywając każdą akcję i owacyjnie witając udane zagrania Polaków. Polska - USA 3:2 (17:25, 21:25, 25:19, 25:23, 17:15) Polska: Zagumny, Kadziewicz, Świderski, Wlazły, Pliński, Murek, Ignaczak (libero) oraz Gruszka, Szymański, Żygadło, Grzyb, Winiarski. USA: Priddy, Suxho, Polster, Millar, Hoff, McKienzie, Lambourne (libero) oraz Stanley, Olree.