Jeśli wielki futbol rodzi się na ulicy, Leo Messi jest tego żywym przykładem. Arsene Wenger nazwał go piłkarzem z PlayStation, Dani Alves widzi w nim cechy nadprzyrodzone, on sam najchętniej wciela się w kumpla z podwórka. Bez obaw - monsunowy deszcz komplementów, który spada na Leo Messiego po batalii z Arsenalem, nie pozostawi w głowie Argentyńczyka trwałych zmian. 23-latek z Barcelony wydaje się być impregnowany na wszelkie wpływy. Nie uraziło go to, że drukując listę 200 najbardziej wpływowych sportowców świata amerykański "Time" o nim zapomniał. Tak samo niemal obojętne są mu hołdy, porównania z Pele i Maradoną, a w najgorszym razie z Cristiano Ronaldo. Nazywając go wczoraj "królem futbolu", dziennik "Marca" musiał raczej dotknąć Portugalczyka. Dla Messiego granice świata wyznacza boisko: prostokąt, na którym z piłką u nogi szuka się szczęścia dla siebie, a dla drużyny zwycięstwa. Poza tym istnieją już tylko przyjaciele i rodzina. Leo nie znosi tonów wysokich. Kiedy koledzy, rywale, a nawet tak wielki trener, jak Arsene Wenger, toną w zachwytach, Messi szepcze pod nosem słowa, które ciężko zrozumieć. Rozmawia z dziennikarzami z obowiązku, a nie z próżności. Powtarza do znudzenia, że wykonuje rzeczy banalnie proste i nigdy nie zrobiłby z piłką tego, co Xavi, albo Iniesta. "Jesteśmy drużyną: raz strzela Ibra, raz Pedro, raz ja i to wszystko" - mówi Messi. Niezbyt skrupulatnie liczy gole, nie pamięta, że z ostatnich 27 bramek Barcelony, on zdobył 16 i właśnie zmienił Rivaldo na czele listy najskuteczniejszych graczy klubu w Champions League. Wie tylko, że w tym sezonie trafił do siatki już 39 razy, o jeden więcej niż przed rokiem. Nie znaczy to, że po takim meczu jak z Arsenalem nie odczuwa szczęścia. Piłkę, którą wbił Manuelowi Almunii cztery gole, zabrał do domu. Xavi nazwał go nie tylko najlepszym piłkarzem świata, ale też dodał, że trzeba o niego dbać wyjątkowo, bo to od Messiego będzie zależała przyszłość klubu w najbliższych latach. Przypomina to trochę diagnozę Carlesa Rexacha egzaminującego Messiego przed dekadą, gdy 13-latek stanął u bram Camp Nou. "Należy zwrócić uwagę, by w procesie szkolenia, nie zatracił cech indywidualnych" - tak brzmiała notka napisana do trenerów "La Masia". Rexach był świadomy, że owe cechy indywidualne, czyli drybling, który zdaniem Latynosów można wyćwiczyć wyłącznie na ulicy, uczynią kiedyś z Messiego piłkarza niebanalnego. Zaczęło się od piłeczki do tenisa Wszystko zaczęło się w rodzinnym Rosario, niemal 20 lat temu, od ściany i piłeczki tenisowej w pobliżu boiska bez jednej choćby kępy trawy. Matka i babcia Lionela prowadzały na trening klubiku Abanderado Grandoli jego starszego brata - Matiasa. Kiedy chłopaki ćwiczyli pod okiem don Aparicio, lewonożny maluch, niczym dziecko z autyzmem, bez słowa kopał piłką do tenisa o ścianę. Pewnego dnia przyszło na mecz tylko siedmiu chłopców, Aparicio potrzebował ósmego i poprosił donię Celię, by "wypożyczyła" mu Lionela. Matka długo się opierała tłumacząc, że jest za mały, trener obiecał wystawić go na prawym skrzydle, by miała go pod bokiem. Mogła ściągnąć Leo z boiska, gdyby tylko zaczął płakać. Messi jednak nie zapłakał, ale do dziś lepiej czuje się z prawej strony boiska. Odporny na pochlebstwa i... taktykę Bez znaczenia, czy historyjka jest prawdziwa, a może powstała tylko dla zaspokojenia ciekawości prasy. Istotne jest to, że nawet teraz spoglądając na ukształtowanego już piłkarza zawodowego Leo Messiego, nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż gra właściwie tak, jak musiał grać wtedy. Impregnowany na pochlebstwa, ale też w dużym stopniu na taktykę i wszelkie futbolowe teorie rodzące się w głowach jajogłowych trenerów. Messi to ciągle dla nas wszystkich kumpel z podwórka przeniesiony na wielkie stadiony cudownym zrządzeniem losu. Urugwajski pisarz Eduardo Galeano z ochotą dopisałby pewnie kolejny rozdział książki "Futbol w słońcu i w cieniu". Tak jak podziwiał Pelego, Di Stefano, Puskasa, Gento, Cruyffa, czy Maradonę, takim samym uczuciem darzy Leo. W jednym z pierwszych rozdziałów pod tytułem: "Narodziny idola" Galeano opisuje sposób, w jaki przychodzą na świat wybitni piłkarze. "Bogini Wiatru" dotyka ponoć ustami stopy noworodka. 24 czerwca 1987 roku, nad Rosario musiało wiać bardzo mocno. Maradonie i Kempesowi jeszcze nie dorównał Mario Kempes, poprzednik Messiego, który w 1978 roku podarował Argentynie pierwszy tytuł mistrza świata uważa, że Leo nie jest podobny ani do Pelego, ani do Maradony, a na swoją piłkarską nieśmiertelność musi zapracować na mundialu. Sam piłkarz wie doskonale, że wielkie mecze w Barcelonie to za mało, że na błysk jego geniuszu drużyna narodowa czeka zbyt długo. Mundial w RPA się zbliża, na razie jednak rodacy za wielką wodą muszą czerpać nadzieję z bramek wbitych Arsenalowi. Argentyński dziennik "La Nacion" napisał: "O ile sezon 2008-2009 wydawał się dla Barcelony i dla Messiego czymś do powtórzenia nierealnym, o tyle dziś najlepszy zespół świata i najlepszy piłkarz świata dają dowód, że są w stanie wzlecieć jeszcze wyżej". Jak widać nie wszyscy rodacy są wobec Leo krytyczni i niecierpliwi. Zobacz tekst na blogu i dyskutuj z Darkiem Wołowskim