Mundial ma ciągle ogromny prestiż - bo to jedyna w swoim rodzaju historia, naznaczona niezwykłymi wzlotami i upadkami; bo na kolejnego mistrza trzeba czekać aż cztery lata, albo nawet dłużej - ale trudno zaprzeczyć, że dzisiaj to Liga Mistrzów gromadzi największe piłkarskie gwiazdy. Dzisiaj i wczoraj też. Potęguje emocje, dodaje adrenaliny, porywa kibiców we wtorkowe i środowe wieczory. Innymi słowy - pokazuje to, co w futbolu najlepsze, bo takiej koncentracji gwiazd nie ma nigdzie. W tym zachwycie nad jakością gry, która oczywiście znajduje najciekawszy obraz wiosną, gdy rywalizacja pucharowa wchodzi w decydującą fazę - szczególnie ostatnia edycja Ligi Mistrzów była pod tym względem niezapomniana - warto spojrzeć trochę szerzej. W tle dokonała się bowiem prawdziwa rewolucja. Właśnie od tego sezonu, który dzisiaj się rozpoczyna. Jej oznaki były widoczne od dawna. Oto najbardziej prestiżowymi rozgrywkami klubowymi na świecie zawładnęły wielkie firmy piłkarskie, nie zostawiając ani nowobogackim, ani mistrzom z dawnych lat - nic. Przynajmniej w sensie sportowym, bo finansowo to są najwyżej okruchy. Nawet jeśli liczone w milionach euro. Rok 2004 - punkt zwrotny Dowód? Od 2004 roku - który można uznać za punkt zwrotny - i dość nieoczekiwanego finału Porto - Monaco nigdy w decydującym meczu nie znalazła się choćby jedna drużyna spoza czterech największych i najbogatszych lig europejskich - hiszpańskiej, angielskiej, włoskiej i niemieckiej. Aby dostrzec jeszcze bardziej, jak wielka zmiana się dokonała, wystarczy przywołać ostatnią dekadę przed powołaniem do życia obecnej Ligi Mistrzów w 1992 roku. W poprzedzających to dwunastu edycjach było aż jedenastu zwycięzców z dziewięciu krajów. W porównaniu z tym, co obserwujemy od ponad dekady - prawdziwy kosmos. W taki oto sposób, krok po kroku, Champions League stała się domeną nieprzyzwoicie bogatych, gdzie przepaść powiększa się z każdym rokiem. Paradoksalnie, wstęp do tego elitarnego grona nie gwarantują już nawet petrodolary lejące się strumieniami z Zatoki - z Kataru (Paris Saint-Germain) albo z Emiratów (Manchester City), bo nie są poparte solidną tradycją. Jak się okazało już nie raz w kluczowych momentach - niezbędną. Od tego sezonu zasada, że bogaci mają stać się jeszcze bogatsi, a żadni pretendenci (może poza PSG) nie powinni zbliżyć się do pańskiego stołu została jeszcze wzmocniona. I to w sposób, który nie zostawia złudzeń, kto tu rozdaje karty. Połowa ekip biorących udział w fazie grupowej (wynikają z tego bardzo konkretne korzyści finansowe, począwszy od 15,25 mln euro dla każdego, nie licząc wpływów za każdy zdobyty punkt) pochodzi z czterech największych lig europejskich. Aż cztery drużyny z Hiszpanii, Anglii, Niemiec i Włoch mają miejsce z urzędu. Hiszpania w tym roku nawet pięć, dzięki wygranej Atletico w Lidze Europy. Mówiąc bardziej obrazowo - na naszych oczach powstała właśnie miękka forma europejskiej Superligi, której duch krąży od dawna, tak naprawdę od roku 2000 i powołania grupy G14, a najbogatsi przesuwają swoje wpływy do granic rozsądku. "Lwy z Lizbony" już nigdy nie zaryczą Od czasów, gdy w 1967 roku w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych, zacnym poprzedniku Ligi Mistrzów zwyciężał Celtic Glasgow, minęło "zaledwie" pół wieku z malutkim okładem, ale zdaje się, że były to lata świetlne. Dosłownie. Dlaczego przypominamy akurat tamtą legendarną ekipę Jocka Steina? Bo Lwy z Lizbony, nazwani tak na cześć zwycięstwa w tym mieście ze słynnym Interem Helenio Herrery, byli jedyni w swoim rodzaju. Aż dziesięciu z nich, nie licząc trenera, urodziło się w promieniu... 20 kilometrów od Glasgow. Jedenasty, Bobby Lennox, niewiele dalej. To przykład ekstremalny, ale takie wyczyny nie mają już szans kiedykolwiek się powtórzyć. Nie przy tak rozwijającej się Lidze Mistrzów. Nawet wspomnienie Ajaksu z 1995 roku z dziewięcioma Holendrami w składzie czy Porto'2004 (z dziewięcioma Portugalczykami) jest jakby z innej epoki. Dosłownie. Remigiusz Półtorak