Levante na czele Primera Division? To brzmi jak żart z Barcelony i Realu Madryt, klubów z budżetem przewyższających zespół z przedmieść Walencji ponad dwudziestokrotnie. Wyjazdowe zwycięstwo nad Villarreal 3-0 było dla lidera ligi hiszpańskiej tym samym, co dla "The Citizens" sześć goli wbitych United na Old Trafford. Na tym jednak wszelkie analogie się kończą. O ile drużyna z Etihad Stadium potwierdziła, że jest kandydatem do tytułu mistrza Anglii, o tyle szanse Levante wciąż sięgają okolic strefy spadkowej. Wszyscy w Hiszpanii zastanawiają się tylko: kiedy zacznie się koszący lot w kierunku dna? Na razie to brzmi jak bajka, lub wręcz absurdalna historia wymyślona dla potrzeb tych, którzy nie chcą widzieć Primera Division jako wewnętrznej rozgrywki między kolosami z Madrytu i Barcelony. Maleńki, zadłużony klubik, który latem wydał na transfery 210 tys euro jest na szczycie tabeli pierwszy raz w swojej historii liczącej 102 lata. Jeszcze w 2008 roku piłkarze Levante podjęli strajk, bo nie dostawali pensji, rok później dwaj kibice rozpoczęli trud spisania historii klubu (cztery tomy po 800 stron). Kiedy startowali ich zespół rozpaczliwie bronił się przed spadkiem, skończyli, gdy przeżywa moment największego wzlotu. A jeszcze w ubiegłym sezonie na jego mecze przychodziło średnio 13 tys widzów. Latem Levante sprzedało Felipe Caisedo do Lokomotiwu Moskwa za 7 mln euro, wydarło też milion z Getafe za zwolnienie z kontraktu trenera Luisa Garcii Plazy. Wszystko poszło na spłatę długów i bieżące wydatki. Cała drużyna kosztuje dziś jakieś 6,5 mln euro, czyli dwa razy mniej niż zarabia w City defensywny pomocnik Yaya Toure. Dni chwały Levante nikt z żywych już nie pamięta. W 1937 roku wygrało Puchar Republiki po finale z Valencią. Federacja hiszpańska do dziś nie uznaje jednak tego trofeum, bo zaginął protokół z meczu. W 1981 roku, będąc liderem II ligi Levante podpisało kontrakt z Johannem Cruyffem wracającym z wojaży po USA, gdzie grał w Los Angeles Aztecs i Washington Diplomats. Holender nic nie dał jednak zespołowi, zagrał 10 meczów, zdobył dwa gole, wypłacono mu tylko 30 proc honorarium. Jedyny graczem Levante powołanym do kadry był Ernesto Domínguez w 1963 roku. Levante gra siódmy sezon w Primera Division, 39 lat spędziło w drugiej lidze, 12 w trzeciej i 22 w czwartej. Najwyższe miejsce: siódme zajęło w 1964 roku, wtedy realia w klubie były jednak inne. Gdyby teraz, gdy klubik boryka się z długami i jest w okresie zaciskania pasa, udało się poprawić wynik sprzed 38 lat, byłby to cud prawdziwy. Cuda w tym sezonie zdarzają się jednak seryjnie. Zaczęły się 18 września, gdy po dwóch cennych remisach w meczach wyjazdowych z Getafe i Racingiem, drużyna Juana Ignacio Martíneza pobiła Real Madryt. Od tamtej pory wygrała pięć meczów tracąc jedną bramkę. W 8. kolejce pobiła 3-0 przebogatą Malagę, a w następnej takim samym wynikiem lokalnego rywala Villarreal przerastającego ją pod każdym względem. Kibice Levante bawili się po tym meczu do rana. Zdaniem dziennika "El Pais" około 500 rodzin ma zapisaną w DNA miłość do Levante. Swoje dni chwały przeżywają też piłkarze - czyli zbieranina ludzi po przejściach niechcianych w innych klubach. 38-letni stoper Serio Ballesteros, który niedawno poradził sobie z Cristiano Ronaldo opowiadał, że odwiedzili go dziennikarze z Anglii i z jednej z meksykańskich stacji radiowych. "Nasz plan nie zakłada zdobycia mistrzostwa kraju" - uspokaja rywali bramkarz Gustavo Munua. Samodzielną pozycję na szczycie Primera Division zapewniło Levante także pudło z karnego Leo Messiego w 94. min meczu z Sevillą. Jeśli chodzi o barwy modne w Hiszpanii, nic się jednak nie zmienia. Lider ma koszulki w kolorze blaugrana, takie jak Barcelona mistrz z ostatnich trzech lat. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu