Talent, który eksplodował dopiero po transferze Robert Dados przyszedł na świat w Lublinie, a wychowywał się w leżących 20 kilometrów od miasta Piotrkowicach Wielkich. Nie dziwota, że pierwszą styczność z czarnym sportem miał w Lublinie, na stadionie przy Alejach Zygmuntowskich. Z kibica szybko stał się adeptem - trafił do szkółki Motoru w wieku 11 lat. Bardzo szybko zyskał opinię największego brylantu tamtejszej akademii. Z niecierpliwością wyczekiwano osiągnięcia przez niego wieku pozwalającego na start w zawodach ligowych. Początki w dorosłym żużlu nie szły mu jednak najlepiej. Miał spore problemy z uwolnieniem swojego ogromnego potencjału. Po trzech sezonach jazdy Dadosa jego macierzysty Motor spadł do 2. Ligi. Ich miejsce w elicie zajął GKM. Działacze z Grudziądza dostrzegali ogromny talent lublinianina. 19-latek rozpoczął sezon 1996 w barwach drużyny z województwa kujawsko-pomorskiego. Tam właśnie nastąpiła eksplozja jego formy. Kibice w Grudziądzu z miejsca pokochali nastolatka. Zawodnik odwzajemniał ich uczucia. Został przy Hallera nawet mimo tego, że GKM nie zdołał utrzymać ligowego bytu. W sezonie 1997 wprowadził ich z powrotem do elity. Juniorski czempion Po powrocie do pierwszej ligi Dados nie osłabił swojej dyspozycji. Świetnie wykorzystał ostatni rok startów w kategorii juniorskiej. W najwyższej klasie rozgrywkowej wykręcał średnio 1,914 punktu na bieg. Regularnie przywoził za swoimi plecami dużo starszych i bardziej utytułowanych rywali. To w dużej mierze dzięki jego dyspozycji GKM tym razem zagrzał sobie na dłużej miejsce w gronie najlepszych drużyn w kraju. Wiek młodzieżowca zamknął w najlepszy z możliwych sposobów. Jako dwudziestojednolatek zwyciężył w finale indywidualnych mistrzostw świata juniorów. Zawody w Pile były niesamowicie zacięte i kibice musieli czekać na ostateczne rozstrzygnięcia aż do ostatniej gonitwy. W biegu dodatkowym Dados zdystansował Krzysztofa Jabłońskiego i to na jego szyi zawisło juniorskie złoto. To tylko spotęgowało miłość grudziądzan do żużlowca. Nigdy wcześniej żaden polski zawodnik GKM-u nie osiągał takich sukcesów. Po przejściu w kategorię seniora (w międzyczasie wywalczył jeszcze z kolegami złoto MDMP) nie obniżył lotów - wszystko działało u niego jak w szwajcarskim zegarku. Mimo świetnej dyspozycji zdecydował się zostać w GKM-ie po kolejnym już spadku. To właśnie podczas spędzonego na zapleczu sezonu 2000 miało miejsce zdarzenie, które wywróciło wszystko do góry nogami. Dzień, który zmienił jego życie 2 maja Dados jechał swoim motocyklem na grudziądzki tor, gdzie wkrótce miał rozpocząć się trening GKM-u. Niestety, nie dotarł na stadion. Niemal bezpośrednio przed celem jego podróży, już na ulicy Hallera kierowca poloneza nie zatrzymał się na czerwonym świetle i zderzył się z zawodnikiem. Obrażenia były ogromne. Ucierpiał kręgosłup. Złamane zostały obojczyk, nadgarstek oraz 2 żebra. Pękła wątroba i wystąpiła odma płucna. Stan żużlowca był krytyczny, natychmiast przewieziono go na stół operacyjny grudziądzkiego szpitala. Dados kolejny raz zadziwił wszystkich - po błyskawicznej, trwającej niespełna 3 miesiące rehabilitacji wrócił na tor. Po sezonie trener Marek Cieślak ściągnął wychowanka Motoru do wrocławskiej Sparty. Wtedy nikt nie wiedział jeszcze, że mimo iż ciało żużlowca dawno już nie nosi śladów wypadku, to jego psychika ucierpiała jeszcze bardziej niż kości i narządy wewnętrzne. Wołał o pomoc, której nie chciał przyjąć Początkowo nic nie zwiastowało nadchodzącej tragedii. Zdaniem trenera Cieślaka, Dados jeździł nawet lepiej niż przed wypadkiem. We własnej głowie rozgrywał jednak inny, o wiele ważniejszy wyścig w którym rywal coraz bardziej go dystansował. Do kumulacji problemów doszło w 2003 roku. Żużlowiec dwukrotnie próbował odebrać sobie życie - za pierwszym razem uratował go jego mechanik, Rafał Haj, a za drugim żona. Wszystko było wówczas tuszowane. Starano się, by o wszystkim wiedziało jak najmniej osób. Jak pisał trener Marek Cieślak w swojej autobiografii, był to ogromny błąd. - Kiedy samobójstwo próbuje popełnić osoba stara, to jest to wołanie o śmierć - tłumaczył. - Kiedy jednak jest to osoba młoda, oznacza to wołanie o pomoc - dodawał. Jak wspomina trener, negatywnych symptomów było wiele. Pewnego dnia Dados zgubił się w Sztokholmie bez telefonu, ani dokumentów. Przez 2 dni błąkał się po mieście i starał się znaleźć drogę do domu. Innym razem zadzwonił do klubu 2 godziny przed zawodami, by poinformować, że nie uda mu się dotrzeć na stadion w Rzeszowie, gdyż aktualnie przebywa... w stolicy Szwecji. Kiedy indziej odjechał nawet ze stacji benzynowej zapomniawszy zapłacić za zatankowane paliwo. Kiedy po kontuzji Richardsona dostał szansę na występ w GP Danii, po wygranym wyścigu odbył czterookrążeniową rundę honorową, nie chciał zjechać z toru. We wrocławskim klubie z całych sił próbowano pomóc Dadosowi pokazując mu jak bardzo jest im potrzebny. To właśnie dlatego odsunięto od zespołu Krzysztofa Słabonia. On - jak wspomina Marek Cieślak - nie przyjmował jednak żadnej pomocy. Pozwolono mu na odejście do Motoru Lublin, by w rodzinnych stronach odbudował swoje zdrowie psychiczne. Niestety, nie dotrwał do sezonu 2004. Trzecia próba samobójcza okazała się skuteczna. Żużlowiec powiesił się w stodole przy swoim rodzinnym domu w Piotrowicach Wielkich 23 marca 2004. Miał 27 lat. Osierocił syna, Denisa. Na pamiątkę jego wielkiego wkładu w grudziądzki żużel, ulica prowadząca do bramy wjazdowej parku maszyn na stadionie GKM-u została przemianowana z Olimpijskiej na Roberta Dadosa. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź