Artur Gac, Interia: Ma pan chyba bardzo trudne położenie w tej konfliktowej sytuacji, jako obecny na kadrze trener klubowy Arkadiusza Kułynycza. Jest pan między młotem, a kowadłem? Włodzimierz Zawadzki: - Tak, choć swoją postawą pozostaję z boku. Powiedziałem, że nie będę się włączał. Ale fakt, są jeszcze nieporozumienia i pomówienia, więc cały czas czekamy na rozwój sytuacji. Wiem to, co było jeszcze przed wywalczoną kwalifikacją olimpijską, czyli turniejem w Turcji. Arek przyjechał do klubu i była rozmowa, że jest mu nie po drodze z trenerem kadry, nie dogadują się i nie rozmawiają. Powiedział, by ktoś z klubu jeździł z nim na zgrupowania i przygotowywał go do turnieju kwalifikacyjnego. Dlatego w trzyosobowym gronie, w którym byłem ja, trener Zdzisław Kolanek i pani prezes Maria Świerczyńska, doszliśmy do wniosku, że skoro prosi, to trzeba mu pomóc. Cały czas była mowa, byśmy z klubu Olimpijczyk Radom mieli olimpijczyka na igrzyskach. Dlatego zdecydowano, że zostanę zastąpiony w szkole, ale pojadę, by być przy Arku, pilnować go i przygotowywać pod kątem kwalifikacji. Jak to odebrała druga strona, czyli przede wszystkim główny trener reprezentacji Józef Tracz? Padł zarzut o niestosowności z pana strony, że skoro jest pierwszy szkoleniowiec, to nie powinno tak być? - Nie. Ja z Józkiem Traczem nie mam żadnych zatarć, ani nic nas nie poróżniło. Gdy przyjechałem na zgrupowanie kadry, Józek powiedział coś w stylu: "dobrze że jesteś, to będziesz zajmował się Arkiem, bo my się nie dogadujemy". I sprawa między nimi do tej pory pozostaje niewyjaśniona. Sprawa o co? - Nawet do końca nie wiem, o co poszło, bo sam tego nie dociekałem. Podejrzewam, że między nimi jeszcze może być jakaś konfrontacja, bo wiem, że Arek dalej nie odpuszcza, a władze związku tak samo. I sam nie wiem, jak to się rozstrzygnie. Czekamy na dalsze ruchy. Miał pan okazję przekonać się, że zawodnik traktuje trenera kadry jak powietrze? - No było tak, cały czas. Dlatego pytałem Arka o co chodzi, ale niewiele się dowiedziałem. To znaczy jedną rzecz usłyszałem. Że na wcześniejszych zgrupowaniach trener Tracz jakby nie zajmował się konkretnie tymi zawodnikami, którzy mieli jechać na kwalifikacje olimpijskie, tylko w tym momencie uwagę skupiał na młodzieży i z nimi "bawił się" w technikę. A do starszych nie dochodził i rzekomo byli sami sobie. Przynajmniej tak sam Arek przedstawiał nam sytuację. A czy na jakimkolwiek etapie był dyskutowany pomysł z władzami związku, by Arkadiusza objąć indywidualną ścieżką? I w tej sytuacji pan byłby jego głównym szkoleniowcem, a trener Tracz miałby pozostałych zawodników. - Takiego pomysłu dyskutowanego nie było, ale taką ideę miał Arek. To on wyszedł z taką propozycją, że jeden z trenerów klubowych musi z nim jechać, by mu pomóc wywalczyć kwalifikację. Natomiast jeśli chodzi o związek, czy trenera kadry, to taka propozycja nie padła. Żale polskiego olimpijczyka. Prezes zabrał głos: Obrzydliwe i żenujące Trener Tracz w rozmowie z Polska Kadra TV przedstawił, w jaki sposób miał zdyskredytować go Kułynycz, gdy ciągle trwała walka o zabranie preferowanego przez olimpijczyka sparingpartnera. "Na zebraniu, które odbyło się na jego prośbę na turnieju Pytlasińskiego powiedział, że on wywalczył kwalifikację i on dobiera sobie skład, który powinien z nim polecieć na igrzyska. Już samo to jest obrazą mojej osoby. I dalej, cytuję, powiedział że nie wyobraża sobie, by z nim nie poleciał jego trener Włodzimierz Zawadzki plus jako sparingpartner Radosław Grzybicki, a trener Tracz powinien się podać do dymisji i zrezygnować z igrzysk, no bo przecież trener Tracz jest, nie oszukujmy się, do mówienia dzień dobry i do widzenia na stołówce". Bardzo dosadne słowa. - Te słowa brzmiały inaczej w oryginale. To znaczy jak? - Arkowi chodziło o to, że nie rozmawiają z trenerem, a ich rozmowa sprowadza się do "dzień dobry", "do widzenia" i "smacznego", gdy widzą się na stołówce. I doszło jeszcze to, że na treningu padało ogólnie co należy robić, ale trener Józek nie zajmował się stricte nim indywidualnie. Miał pretensje, że w końcu to on wywalczył kwalifikację, a nie był w centralnym punkcie zainteresowania trenera. Tu na pewno nie chodziło o to, że Józek się do niczego nie nadaje. Ja tego w ten sposób zupełnie nie odebrałem. A później już ja byłem na wszystkich zgrupowaniach, od Finlandii, po Szwecję. I w większości ja stałem przy Arku, a nawet jak robiliśmy treningi biegowe, to z nim biegałem. Podobnie razem robiliśmy pracę w siłowni. Tak że w większości ja byłem jego motywatorem i napędzałem go, by jeszcze więcej z siebie dał, a przy tym przygotować go motorycznie, technicznie i taktycznie. A pan się zgadza z optyką prezesa związku Andrzeja Suprona, że zaistniała taka oto sytuacja, w której Arek odniósł sukces, a niespodziewanie zaczął szukać wytłumaczenia swojej porażki? I dodaje, że w gruncie rzeczy to był szczyt jego możliwości. - Walka z Żanem Bełeniukiem pokazała, że było go stać na więcej. Mały błąd sprawił, że walka nie potoczyła się po jego myśli. Uchwytowi głowa-ręka, który zastosował w pierwszej rundzie, zabrakło zwieńczenia. Po prostu źle stanął, nazbyt centralnie, a że trafił na zawodnika tego pokroju, to uniemożliwił mu wkręcenie się do tego rzutu. W innym wypadku, gdyby zdołał wykonać tę akcję za cztery punkty, ustawiłby sobie nią walkę i dzisiaj moglibyśmy cieszyć się z medalu. Mnie się wydaje, że Arek wcale nie stał na straconej pozycji w starciu z Ukraińcem. Wiadomo, że miał ciężką sytuację, bo trafiał po kolei na utytułowanych zawodników, a mimo to udowadniał, że nie przez przypadek przebrnął te bardzo ciężkie kwalifikacje w Europie. W jaki sposób odbywało się opracowywanie taktyki? Wyłącznie pan i Arek kreśliliście plan na kolejne walki, czy trener Tracz w jakikolwiek sposób także był w ten proces zaangażowany? - Generalnie razem z Arkiem to ustalaliśmy, bo trener Józek i on praktycznie nie rozmawiali. Skoro skłóceni, to wiadomo, że nie było bezpośrednich rozmów. Ewentualnie było tak, że Józek coś powiedział, a ja przekazywałem dalej. Mówiąc wprost nie mieli między sobą takiego kontaktu, żeby bezpośrednio rozmawiali. Przynajmniej na luzie. Tak toksyczna atmosfera niczemu dobremu nie służyła. - No nie służy. Źle, że tak się stało, a pewne rzeczy, które zaszły, powinny zostać wyjaśnione wcześniej. Nie wiem, dlaczego do tego nie doszło, a ja nie chciałem być między młotem a kowadłem i ich łagodzić lub godzić, bo nie wiedziałem, jak to zrobić. W którą stronę pójść i jak. Chciałem, żeby oni sami, dajmy na to, poszli na rozmowę. Przynajmniej ja bym tak zrobił, gdyby zawodnika coś bolało. Powiedziałbym: "Arek, chodź na kawę, porozmawiamy sobie szczerze w cztery oczy. I wygarniemy sobie wszystko, powiesz o co ci chodzi i może znajdziemy wspólny język". A tak mamy nadal taką sytuację, że każdy z nich uważa, że został obrażony przez tego drugiego i nie widać rozwiązania. A przy tym do końca wciąż nie wiemy, co tam się zdarzyło. Oni muszą sobie wszystko wyjaśnić, dopiero wtedy coś dobrego może z tego wyjść. Więcej racji i logiki było w tym, co zaproponował trener Tracz, aby sparingpartnerem Kułynycza na igrzyskach był jego bezpośredni konkurent w tej kategorii wagowej, czyli Szymon Szymonowicz, czy trzeba było dać mu zielone światło, by wziął swojego kolegę Radosława Grzybickiego, na czym tak bardzo mu zależało? - Wiadomo, że powinno być tak, jak pan zaczął. Tylko, że tutaj chodziło o to, że Radek Grzybicki jest jakby jego mentorem, bo skończył studia, psychologię sportu. I nie dość, że razem trenowali w klubie, to Radek nastawiał go właśnie mentalnie. Powiedziałbym, że jest jego dobrym duchem, motywował go i nastawiał. I uważam, że dlatego Arkowi tak na tym zależało, bo czuł, że Grzybickiemu po prostu ufa. Oczywiście gdy mowa o samych treningach już na imprezie, to ze sparingpartnerem niewiele można zrobić, zostaje tylko się rozgrzać, ale tu dodatkowo dochodzi jeszcze ten argument, że masz oparcie w bliskim sobie zawodniku. Był jeszcze jeden aspekt tej sprawy, bo Anhelinie Łysak pozwolili, by razem z nią pojechał mąż. No to jeśli zrobili jeden wyjątek, to dlaczego nie mogli zrobić drugiego czy trzeciego? A przecież tak niewiele było potrzeba, wystarczyło by taki sparingpartner choćby spał w tym hotelu, gdzie ja na początku, a później dojechałby na wioskę olimpijską. Czyli byłby potrzebny na góra pięć dni, więc chodziło raptem o 5-6, góra 7 tysięcy złotych. Ta cała zadyma niewarta była tego, zwłaszcza patrząc na to, co później mówił prezes, ile pieniędzy wyłożyli na przygotowania do igrzysk. Był taki moment, że przez chwilę Kułynycz miał zgodę, aby zabrać Grzybickiego? - Nie kojarzę, ale mówił, że skoro Anhelina jedzie z mężem, to dlaczego on nie może wziąć sobie kolegi, który jest dla niego wsparciem od strony psychicznej? Skoro przygotowania kosztowały tak wiele pieniędzy, powinniśmy byli zrobić wszystko, żeby nawet za koszt 10 tysięcy złotych dać zawodnikowi ten atut. To i tak byłaby kropla w morzu wszystkich wydatków. A może właśnie dzięki temu, gdyby miał spokojną głowę, walczyłby inaczej? A tak to cały czas miał tę sprawę w myślach i na pewno wszystko w nim buzowało. Myśli pan, że na końcu poszło o te pieniądze, czy może bardziej Kułynycz został ukarany za to, że zaczął wojować? - Teraz możemy tylko gdybać. Ale możliwe, że skoro dał pretekst i może mówili, że na spotkaniu ubliżył i poniżył Józka, to stało się tak po złości. W pewnym momencie na spotkaniu ja sam powiedziałem, że byłem już tyle razy na igrzyskach, iż mogę odpuścić i nie jechać, byle tylko mógł zabrać swojego sparingpartnera. Arek odparł jednak, że nie wyobraża sobie, aby mnie nie było. Mówię to dlatego, aby nie wyglądało tak, że ja chciałem być w Paryżu za wszelką cenę, nawet kosztem Józka Tracza. Nie, to Józek jest pierwszym trenerem kadry i on musiał jechać. Polski zapaśnik znów atakuje. "Chcieli się zemścić i im się udało" A uważa pan, że gdyby pozwolono wziąć Arkadiuszowi kolegę Grzybickiego, to tej zadymy w ogóle by nie było? - Tak, nic by nie było! Wszystko zaczęło się przecież od tego, chodziło tylko o sparingpartnera. Dlatego dziwię się, że Polski Związek Zapaśniczy nie zrobił nic więcej, żeby dołożyć trochę pieniędzy, bez których byśmy nie zbiednieli i wszystko na pewno byłoby w porządku. Wiadomo, że na końcu zawsze liczą się medale, ale bez tej afery byłoby w miarę okay. A tak aż szkoda, bo nie dość że jesteśmy mało medialni, to jak już się o nas dużo mówi, to w niekorzystny sposób. Arek ma w tej chwili etat w wojsku? - Tak, on jest w grupie sportowej w Poznaniu na etacie, a klubowo w Olimpijczyku Radom. Długo ma ten etat? - Już trochę czasu będzie. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, przed igrzyskami w Tokio dostał angaż. Jak wiele lat pracuje pan z Arkiem? - Oooo, szmat czasu. Kilkanaście lat, od kiedy objąłem kadrę juniorów. Ryszard Wolny, dziś związkowy działacz, a w przeszłości znakomity zapaśnik i trener kadry, mówi tak pod adresem Kułynycza: "Dwa razy został wyrzucony z kadry narodowej za złamanie regulaminu. To może niech on mi podziękuje, bo może zrozumiał, że nie tędy droga, tylko trzeba się zmienić i mieć trochę inny stosunek. I może też dzięki temu wystartował na igrzyskach. Ja mu nigdy w życiu nie rzucałem kłód pod nogi, bo dla mnie to też jest obraza". - Wie pan, tak się zdarza na zgrupowaniach kadry. Była taka sytuacja, gdy jeszcze trenerem polskiej kadry był Rosjanin Hazbulak Bazorkin. Wtedy chodziło o obóz w Poznaniu i przez to, że bez zgody wyszli sobie wieczorem, szkoleniowiec po prostu wyrzucił ich ze zgrupowania. To się zdarza, wiele zależy od trenera, jak na taką sytuację zareaguje. A że akurat Rosjanin był rygorystyczny, odesłał ich do domu i nie interesowało go jaki poziom prezentują zawodnicy. Niesubordynacja i kara, bez pobłażania. W każdym razie, wbrew plotkom, nie znam przypadków, by Arek był skłonny do bicia się. Gdyby tak było, to może już próbowałby przechodzić do MMA, a na razie się nie wybiera. Wiceprezes Ryszard Niedźwiedzki zaakcentował, że Arek jako jedyny został wyróżniony stypendium z MKOl-u. - Tak, tylko nie jestem pewien do kiedy ono obowiązuje, do końca roku czy dłużej. Sam kiedyś załapałem się na takie stypendium. Ale wydaje mi się, że takich rzeczy nie można wymawiać, bo przecież on to sobie wywalczył kwalifikacją olimpijską. No bo komu mieli dać? Nikomu? Mówią, że ma niewyparzoną buzię i dużo mówi, ale chyba nie w tym rzecz, by go teraz za dobre walki ukarać. Tak samo wymawianie, że wydali na niego 230 tysięcy złotych. Przecież to jest kwota przeznaczona na wszystkich zawodników, nie tylko on był na olimpijskiej ścieżce. Arek do samych przygotowań nie miał żadnych zastrzeżeń, jemu tylko i wyłącznie chodziło o to, że jego prośby nie spełnił związek lub prezes. I dzisiaj nie byłoby tego problemu. Zresztą nawet nasz klub mógłby dźwignąć finansowo wyjazd sparingpartnera, by sprawę optymalnie załatwić. Doskonale zna pan obie strony konfliktu, a jednocześnie jest pan świadom, jak wysoką temperaturę osiągnęła ich wzajemna niechęć. Tak z ręką na sercu: czy jest możliwość, że Tracz i Kułynycz będą w stanie zakopać topór wojenny i współpracować w kadrze, czy nie obędzie się bez tego, że jakaś "głowa" będzie musiała polecieć? - To przecież, według mnie, nie weszło na poziom nienawiści. Tu nikt nikomu nie zabił kogoś bliskiego, by do końca życia musieli być wrogami. Oni po prostu muszą, co już powiedziałem wcześniej, spotkać się i powiedzieć sobie prosto w oczy prawdę. Ktoś powie, że Arek jest już wiekowy, bo ma 32 lata. Ale ja uważam, że nawet gdyby miał nie jechać na kolejne igrzyska, to między nim a Szymonem może się wykluć jeszcze taka rywalizacja, że obaj wejdą na wyższy poziom. Pan mówi życzeniowo, więc ponowię pytanie: wszystkie strony komfliktu są w stanie schować dumę do kieszeni, zrobić krok wstecz i wyciągnąć rękę na zgodę? - Są w stanie to zrobić. Niech te wszystkie animozje sobie wyjaśnią i wytłumaczą wzajemnie, dlaczego jeden na drugiego mówił pewne rzeczy. Bo z tego, co wiem, jeden na drugiego coś powiedział i mu ubliżył, a teraz się wymigują, że wcale tak nie mówili. A podobno są świadkowie, że pewne wypowiedzi padały. Pan w trakcie swojej długiej kariery przerabiał taką historię, by konflikt eskalował do takich rozmiarów? - Nie, nigdy. W tym zespole, w którym ja funkcjonowałem, a byli Rysiek Wolny, Piotrek Stępień, Andrzej Wroński, Józek Tracz, Jacek Fafiński, bracia Jabłońscy... No kurcze, taką mieliśmy paczkę! Wiadomo, zawsze była rywalizacja, myśmy chcieli być jeden od drugiego lepsi na boisku, w biegach, na macie. W ferworze walki czasami jeden drugiego pchnął i mogliśmy się na siebie chwilowo zdenerwować, ale gdy szliśmy na obiad lub kolację, o wszystkim zapominaliśmy. Takie sytuacji obracaliśmy wtedy w żart, dlatego nigdy nie doszło do przesilenia. Wszystko tłamsiliśmy w zarodku. Rozmawiał: Artur Gac