Sytuację uratował Robert Śmigielski, szef misji medycznej na igrzyskach, który podpisał oświadczenie, że bierze na siebie odpowiedzialność za występ biegaczki. Działacze mieli wątpliwości czy zawodniczka powinna wystartować po zasłabnięciu w biegu na 10 km i nieudanym sprincie. Śmigielski zadzwonił do Kowalczyk o 23 dzień przed startem. "Powiedział, że w tej chwili rozstrzyga się sprawa czy wystartuje, czy nie. "Miałem do ciebie nie dzwonić, bo sprawa ma być rozstrzygnięta poza tobą" - denerwuje się w "Przeglądzie Sportowym" nasza medalistka. "Jeszcze zrozumiem, że robiono to nad moją głową. Mogę sobie być tą "głupią" zawodniczką. Ale bez wiedzy trenera?! Jakim prawem wzięli się za podejmowanie takiej decyzji? Mówili potem, że "dla zdrowia". Mam wrażenie, że moje zdrowie miało tu najmniejsze znaczenie. Tu raczej chodziło o to, że gdybym była trzydziesta, czterdziesta, znowu się "skompromitowała" ich zdaniem, to oni musieliby się tłumaczyć" - dodała Kowalczyk. Jej trener Aleksander Wierietielny podchodzi do sprawy trochę spokojniej, ale też jest rozgoryczony. "Gdyby nas wycofali, to byśmy stracili cztery lata pracy. A nie wiadomo, co będzie za następne cztery w Vancouver. Dużo potem na ten temat rozmawialiśmy. I nadal jest dla nas szokujące, że to się mogło stać bez naszej wiedzy, niezależnie od naszej woli" - powiedział. Jakie zdanie w tej kwestii mają działacze? "Zdrowie zawodnika jest najważniejsze. Dlatego poprosiliśmy doktora o dodatkowe badania i opinię dotyczącą zdrowia Justyny. Ponieważ nie było żadnych problemów, Kowalczyk wystartowała - stwierdził Piotr Nurowski, prezes PKOl. Z kolei Zbigniew Pacelt, szef misji olimpijskiej, który chciał oświadczenie od Śmigielskiego, jest bardzo zdziwiony. "Ale o co chodzi? Nikt na nikogo nie naciskał. Były wątpliwości czy powinna startować, ale decyzję miał podjąć trener i lekarz" - powiedział. Wierietielny jednak zapewnia, że o niczym nie wiedział...