INTERIA.PL rozmawiała z jedną z największych postaci polskiego sportu o rozstaniu z zawodową karierą chodziarza, o polskiej lekkoatletyce oraz oczywiście o trudnym zadaniu przy Woronicza. - Czy przyzwyczaił się pan do myśli, że już nigdy nie stanie pan na starcie? - Że w ogóle na starcie, to broń Boże. Przecież jeszcze są zawody weteranów, amatorów i wszystkie inne formy aktywności, tak więc to jest bardzo dalekie od mojego myślenia. Jednak to, że nie będę już startował jako zawodnik, to mi stopniowo przychodzi do głowy, chociaż jestem przekonany, że krytyczny będzie moment, kiedy zobaczę - dosłownie - zawody w chodzie. I oni pójdą, a ja zostanę... - No właśnie, co wówczas? - To będzie ważny moment. Jeszcze tego nie przeżyłem. To jest na razie fakt nie brania udziału w przygotowaniach, tych codziennych jak i długofalowych - to mniej boli. Myślę, że naprawdę poczuję to dopiero wówczas, kiedy zobaczę. - Jak pana brak wpłynie na młodszych kolegów z kadry - Romana Magdziarczyka, Roberta Sudoła, Benjamina Kucińskiego. Czy nie wpłynie to na nich usztywniająco? Wcześniej mogli przecież mówić: OK, jest Robert i on zrobi wszystko. - W samych zawodach nie powinno być żadnego problemu. W jakimś sensie to doda im nawet skrzydeł, bo nie będą się czuli asekurowani. W kontekście mniejszych imprez czy mityngów będą mogli nawet powalczyć o te pierwsze miejsca, a nie zastanawiać się kto zdobędzie srebrny medal. Z drugiej strony czegoś im już brakuje. Z tego co wiem i co się bardzo negatywnie zmieniło, to jest brak mnie samego na treningach jako takiego stabilizatora i jednocześnie lidera grupy. To jest chyba podstawowy ich problem. Nie mają kogoś, do kogo można w niemalże każdym momencie dnia zwrócić się i jakoś pociągnąć dalej. Takie było myślenie przez kilkanaście lat i to się zmieniło. - Jak pan oceni ewolucję chodu na przestrzeni lat, w trakcie których miał pan okazję startować. W oczy rzuca się na przykład dużo mniejsza ilość dyskwalifikacji. - Naprawdę jest takie wrażenie? - Tak, szczególnie jeśli chodzi o przypadki spektakularne. - Spektakularne czyli sensacyjne. Na pewno tak. Przynosi efekt ograniczenie liczby sędziów, lepsze szkolenie arbitrów oraz ich udział w mityngach Grand Prix. Pomogło stworzenie pewnego systemu, w związku z czym nie ma już "karuzeli", a zawodnicy wiedzą czego się od nich wymaga. Już nie sędziuje się za zasługi i są instrukcje dotyczące podejmowania decyzji wtedy, kiedy trzeba je podejmować, a nie wówczas gdy jakiś sędzia rozpaczliwie stara się zmienić losy zawodów w ostatnim momencie. To przynosi dobre skutki i rzeczywiście postrzeganie dyscypliny pod tym względem się poprawiło i nawet jeśli zdarzają się trzy, cztery dyskwalifikacje - to nie jest tak mało - to nie mamy do czynienia z tyloma wątpliwościami i nie zdarzają się one na takim etapie jak miało to miejsce np. w moim przypadku w Barcelonie. - Właśnie te wykluczenia były moim zdaniem takim głównym hamulcem chodu i elementem, który zmniejszał jego wiarygodność... - Nie przesadzę, kiedy powiem, że dużą rzeczą dla wiarygodności chodu był fakt, iż sam udowodniłem, że można powtarzać dobry wynik i walczyć o więcej i więcej, nie podlegając loteryjności. W połowie lat 90. mówiło się: "no tak wygrywa ten, wygrywa tamten, ale to jest i tak loteria". Uważam, że udowodniłem, że chód nie jest loterią, ale dyscypliną, która ma takie a nie inne zasady sędziowania. - Przejdźmy na chwilę do polskiej lekkoatletyki. Rozmawiamy wprawdzie po wspaniałych zawodach organizowanych przez Elite Cafe w Bydgoszczy, ale czy nie niepokoi pana fakt, że jako kraj, jako Polska, nie organizujemy ani jednego mityngu, który byłby zaliczany do Grand Prix IAAF. - Nawet do II kategorii... - No tak, a odbywają się one chociażby w Kazaniu, Salonikach czy Pradze. - Bardzo mnie to niepokoi, ale to ciągle wynika z tego, że u nas jak dotąd nie było polityki skierowanej na poprawę wizerunku lekkiej atletyki, na współpracę ze sponsorami. Ponadto nie ma myślenia opartego na myśleniu o dobrym rozwoju lekkoatletyki krajowej przy organizacji mityngów. Jest wielu takich udzielnych nawet nie książąt, to są tacy sierżanci czy pułkownicy najwyżej, którzy chcą zrobić zawody u siebie - w danym województwie, w danym regionie. Dochodzi do tego, że mamy cztery, pięć starań o mityngi w Polsce, które czasami wychodzą, ale nigdy nie są realizowane na takim poziomie jakim oczekiwałaby publiczność bardziej wymagająca, a już na pewno nie na takim, by zainteresowały się tym media i mogły one piąć się w rankingu. Nawet niedawno miałem taką rozmowę w Bydgoszczy na ten temat i taki sygnał wysłałem od strony TVP, że owszem chcemy współpracować i zrobić jak najwięcej pod warunkiem, że będzie to na takim poziomie, iż nie będzie budziło żadnych wątpliwości. - To znaczy? - Że będzie to interesujące dla kibica, bo trzeba zdecydowanie oddzielić rolę promowania lekkiej atletyki jako sportu dla wszystkich od widowiska sportowego. Myślę, że mityng w Bydgoszczy pokazuje to, że nie stać nas dzisiaj na wielkie imprezy "wielodyscyplinarne", ale warto się skoncentrować na mityngach, które będą miały może cztery bardzo dobrze obsadzone konkurencje. - Staną się one dla imprezy takim znakiem firmowym... - Musi tak być. Zróbmy na razie jeden dobry challenge - czy to będzie w Bydgoszczy, czy w Poznaniu, czy też w Warszawie. Postarajmy się jednak dogadać i być może sponsorzy, tacy jak Elite Cafe znajdą innych partnerów i nagle się okaże, że wszyscy na tym skorzystają. Takiego myślenia brakuje. - Kiedy wiedziałem już, że będę z panem rozmawiał, jeden z moich redakcyjnych kolegów powiedział: "zapytaj czy rzeczywiście wierzy w to, że jako szef sportu przy Woronicza sprawi, że TVP będzie w stanie skutecznie rywalizować z innym stacjami, które często - tak jak te kodowane - specjalizują się w pokazywaniu wielkich wydarzeń. - Ale musi pan zauważyć, że media kodowane docierają tak naprawdę zaledwie do kilkuset tysięcy ludzi. Mówienie o milionach w przypadku Canal+Sport czy Polsat Sport jest pewnym nadużyciem, a kreowanie postaw odbywa się poprzez docieranie do milionów. Żadna komercyjna telewizja nie będzie miała interesu w tym, żeby specjalnie kreować postawy, bo to się specjalnie nie opłaca. Jeżeli mody na sport nie wykreujemy poprzez telewizję publiczną, to będzie ciężko. - Przykładem na to co pan mówi jest NBA, która została wypromowana przez TVP. Została zbudowana pewna moda, a teraz mecze pokazuje już Canal+Sport. - Zgadza się. Dokładnie tak jest. - Jednak kibice zawsze interesowali się głównie wielkim sportem. Jestem wielkim fanem decyzji o zakupieniu przez telewizję publiczną praw do Golden League. Czy na jakieś inne tego typu wydarzenia mogą kibice i widzowie TVP mogą liczyć? - Jeżeli chodzi o kupione licencje, to nie do końca jest to związane z moim przyjściem do TVP. takie decyzje są podejmowane na wiele miesięcy czy nawet lat do przodu. Informacja o Golden League jest jak najbardziej potwierdzona. W tym sezonie mamy przecież lekkoatletyczne MŚ w Helsinkach, więc jest to istotne. Inne wielkie imprezy to na pewno Liga Mistrzów, która też jest kupiona i która będzie dobrze pokazywana oraz mecze eliminacyjne MŚ 2006 piłkarskiej reprezentacji Polski. Mamy także Ligę Światową siatkarzy oraz ekstraklasę koszykarzy. Z tą ostatnią są nieraz perturbacje w związku z komisjami śledczymi i to jest na pewno bardzo ważny problem do rozwiązania. To jest moja rola, by to dobrze koordynować. Tak naprawdę jednak to czekamy już na Turyn, bo jest to ostatni sezon przed igrzyskami we Włoszech. Będziemy to specjalnie pokazywać. - Czy wzorem Aten w Turynie zainstalowane zostanie studio TVP? - Nie. Na pewno nie będzie studia na miejscu. Uważamy, że nasza ekipa olimpijska ani nie będzie tak liczna, ani nie będzie tak wielu VIP-ów, by ich zapraszać. Łatwiej więc będzie łączyć się unilateralnie z Turynem, a komentarze, gości, całą tę oprawę graficzną będziemy robić z Warszawy. Szefem ekipy do Turynu będę ja, więc to jest na pewno także wyjście na przeciw olimpijskim działaniom telewizji. - A co poza tym? - W lecie będziemy szerzej śledzić poczynania naszych pływaków, bo do tej pory pokazywano jedną imprezę, albo mówiono, że coś się wydarzyło. W tej chwili pracuję nad zespołem, by bliżej się przyjrzeć fenomenowi grupy pływackiej. Uważam bowiem, że niejedna Jędrzejczak w tej grupie jest. Otylia jest oczywiście naszym "oczkiem" w głowie, ale warto także popatrzyć na innych i zobaczyć jak to się będzie rozwijało. - Sprawa, która ostatnio najbardziej bulwersuje czyli praw do transmitowania spotkań ekstraklasy piłkarskiej. TVP nie stanęła do przetargu i z jednej strony można bić brawo za konsekwencję, ale z drugiej - czy to nie jest takie szkolne obrażanie się... - Na pewno nie można poddać się dyktatowi PZPN-u ani reprezentującej interesy związku firmy "Sportfive", chociaż za jej pośrednictwem kupujemy też prawa do meczów reprezentacyjnych, więc jest to sprawa dość skomplikowana. Ekstraklasa jest na pewno produktem atrakcyjnym, ale nie na tyle gorącym, żeby zajmować czołowe miejsce w stacji niekodowanej. Telewizja Polska owszem interesuje się ligą i chcielibyśmy ją pokazywać - mamy do tego trzy anteny. Nie obrażamy się na piłkę nożną, tylko że my dysponujemy pieniądzem publicznym czyli należący do nas wszystkich. Jako jego dysponenci nie możemy w sposób nieuzasadniony tego pieniądza wydawać. Jeżeli coś zostało zaniedbane wcześniej, to wcale nie mamy zamiaru iść dokładnie tą samą drogą tylko dlatego, że tak było. Bo to nie znaczy, iż było dobrze. - To koniec "sprawy ligowej piłki w TVP"? - Nie. Na tym oświadczeniu oczywiście nie powinniśmy zakończyć dyskusji o zakupie ligi, ale trudno oczekiwać, że jeszcze coś tutaj uda nam się wynegocjować. Sprawa dotyczyła złożenia oferty - ta oferta nie została złożona. Czekamy dalej na sygnały ze strony PZPN-u i "Sportfive", ale nasze stanowisko jest jasne: pieniędzy publicznych w ilości większej niż jest to uzasadnione wydawać nie będziemy. - Na koniec jeszcze pytanie o "Sportową Niedzielę", która w swojej odnowionej formie powróciła na antenę. Sam oglądając ten program mam duże wątpliwości - czy nowa formuła jest do pogodzenia z krótkim czasem jej trwania, 16-20 minut. Czy to się ze sobą nie kłóci? - Naszym zamiarem jest robienie programu półgodzinnego i rzeczywiście korygujemy to na bieżąco, licząc na to, że w krótkim czasie dojdziemy do takich ram czasowych. Mieliśmy dylemat: czy robimy go zupełnie inaczej, czy też wprowadzamy formułę odpowiednią dla większego programu i potem tylko "rozciągniemy" go w czasie. Tutaj nie ma jednego dobrego rozwiązania. Wydaje się, że jesteśmy coraz bliżsi, czekając na te półgodziny. Na pewno można oczekiwać zmian jeśli chodzi o styl prowadzenia samej "Sportowej Niedzieli" jak również o zawartość. Będziemy zmierzali do celu, aby za wszelką cenę nie próbować zmieścić wszystkiego w 16 minutach. Rozmawiał: Witek Cebulewski