Jestem pełen podziwu dla pana Michała. Idzie mu wszystko, jakby miał układy u Najwyższego. Odkąd objął stery w rodzimym futbolu reprezentacji układa się znakomicie. Dwa awanse do mistrzostw świata, historyczny - do mistrzostw Europy. To wszystko w okresie, gdy polscy piłkarze w klubach europejskich niewiele znaczą; na próżno szukać wśród nich następców Bońka, Laty, Deyny, Szarmacha. Listkiewicz zatrudnił Leo Beenhakkera. Kto wie, czy nie najwybitniejszego selekcjonera w dziejach polskiej piłki (z całym szacunkiem dla trenera tysiąclecia - Kazimierza Górskiego). Prezes, a zarazem były wybitny sędzia międzynarodowy spowodował, że w meczach eliminacyjnych do Euro 2008, dwóch poprzednich mundialów (jak i na nich samych) gwizdek arbitrów ani przez moment nie brzmiał fałszywie dla Polaków. A przecież uboższym i słabszym często przeszkadzają "ściany". Wreszcie to Michał Listkiewicz doprowadził do tego, że największa zakała polskiej piłki - "Fryzjer" został uznany osiem lat temu "persona non grata". Ryszarda F. wyrzucono ze struktur i dopiero sześć lat później wzięła się za niego prokuratura. Tego wszystkiego nie da się nie dostrzec i nie wolno o tym zapominać. Listkiewicz zostanie w mej pamięci na dłużej jako wielki prezes, gdy w niedzielę zachowa się honorowo i powie: "Ja już dziękuję" i odejdzie z podniesioną głową. Z reprezentacją jadącą na wymarzone Euro. Nie podejrzewam prezesa o udział choćby w najdrobniejszej aferze korupcyjnej, ani o to, że na ten haniebny proceder przymykał oko. Nie zmienia to faktu, że odium korupcyjnego bagna spada również na niego. W końcu to on jest szefem polskiej piłki, więc nie może - pytany o korupcyjną działalność trenera Dariusza W. - odpowiadać: "Ja nie wiem, dzwońcie do Jurka Engela". W takich chwilach wypada na takiego spryciarza, który zdaje się nam mówić: "Beenhakker i sukcesy reprezentacji to ja, a korupcja, kompromitujące porażki na MŚ i te sprawy to inni". A tak z pewnością nie jest. Michał Listkiewicz jest prezesem całej polskiej piłki: tej, która święci sukcesy pod batutą Leo, jak i tej skutej w kajdanki, którą niemal co tydzień przywożą do Wrocławia. Czy się to komuś podoba, czy nie - taka jest kolej rzeczy: jeżeli armia przegrywa, to porażka boli najbardziej dowódcę. Jego też spotykają konsekwencje. Zbyt wiele osób z bliskiego otoczenia prezesa - jego "żołnierzy" usłyszało już zarzuty kupowania, ustawiania, sprzedawania meczów. Przegrali najważniejszy w życiu mecz: egzamin na uczciwość. Prezes w takich momentach nie może zachowywać się tak jakby go złapał na chodniku kapuśniaczek. Wystarczy rozłożyć parasol, rzucić parę błyskotliwych sformułowań do mediórw i przeczkeać. Sędzia, na którego cały stadion ryczy "kalosz" (czy współczesną, o wiele mniej wybredną przyśpiewkę) musi być zimnokrwisty. Ale nie prezes, którego współpracownicy i podwładni na jego oczach okradają (a przy okazji kibiców). Szafę i łóżko już wynieśli; właśnie biorą się za biurko, więc zostanie tylko fotel i to tylko dlatego, że on jeszcze na nim siedzi. Od tego wszystkiego z klubów uciekają sponsorzy, wstydzić się muszą nawet uczciwi przedstawiciele świata piłki, bo na ulicach słyszą: "Wy tam w tej lidze to mecze ustawiacie". Panie prezesie, jak kto krzyczał Kmicic do Pana Michała? "Kończ waść, wstydu oszczędź!".