Pierwszy pojedynek między Davidem Haye'em a Władimirem Kliczko miał odbyć się 20 czerwca 2009 roku w niemieckim Gelsenkirchen. Chociaż wszystko dopięto na ostatni guzik, włącznie z kontraktami mającymi moc prawną, do walki Ukraińca z Brytyjczykiem o mistrzowskie pasy federacji WBO i IBF na Veltins Arenie nie doszło. Anglik wycofał się niespełna dwa tygodnie przed planowanym starciem, usprawiedliwiając się rzekomą kontuzją pleców - nabytą podczas ciężkich przygotowań w swojej rezydencji na Cyprze. Koniec gadania! Niech przemówią pięści Przebywający w tym czasie na treningowym obozie w austriackich Alpach Kliczko nie krył swojego zdziwienia, gdy otrzymał oficjalny komunikat ze strony oponenta. - Odebrało mi mowę, bo musieliśmy szybko znaleźć kogoś w zastępstwie. Gdyby podobna sytuacja przydarzyła się mi, Haye z pewnością użyłby swojej brudnej gadki, by mnie poniżyć. Ja nie zamierzałem tego robić, nie chciałem kopać leżącego - tłumaczył wyraźnie zasmucony Władimir. Organizacja ogromnego przedsięwzięcia (ponad 60 tys. sprzedanych biletów, pakiety transmisyjne i reklamowe, PPV, umowy sponsorskie) mogła okazać się zwyczajnym fiaskiem, gdyby nie rychłe zakontraktowanie zastępczego przeciwnika. Wiszącą bowiem na włosku galę w Zagłębiu Ruhry uratował inny pięściarz ciężkiej dywizji - Rusłan Czagajew, który bez wahania podjął rękawicę rzuconą przez K2 Promotions. Pierwotnie Uzbek miał stoczyć walkę z Nikołajem Wałujewem, jednak podczas rutynowych badań wykryto u Czagajewa żółtaczkę, więc "Rosyjski Olbrzym" skorzystał z prawa do odmowy pojedynku. Celowe granie na zwłokę? Sprawa walki anulowanej przez Davida Haye'a wzbudziła kolejne podejrzenia odbijając się szerokim echem w bokserskim świecie, gdy po zaledwie kilku tygodniach od wyleczenia kontuzji pleców, 30-letni Anglik nie zdecydował się na ponowne rozegranie nieodbytej potyczki. Na domiar złego, odrzucił kolejną propozycję młodszego z ukraińskich braci, by móc stoczyć pojedynek z Nikołajem Wałujewem o mistrzowski pas federacji WBA. Wtedy to "Hayemaker" dał pierwsze sygnały promotorskiej grupie Kliczków, że nie zamierza krzyżować rękawic z którymkolwiek z braci. Przynajmniej w najbliższym czasie. Po pokonaniu Rosjanina, także długo nie decydował się na śmiały krok w zakontraktowaniu unifikacyjnej walki. Wolał rozpocząć zakrojoną na szeroką skalę "antykliczkową" kampanię, która nie okazała się niczym innym, jak tylko prowokacyjną wojenką na słowa, z licznymi ciosami poniżej pasa. Zaczął publicznie obrażać Witalija i Władimira, kpić z umiejętności mistrzów, wyśmiewać ich przeciwników. Brytyjczyk nie zdecydował się również wyjść do ringu nawet na osobiste wyzwanie młodszego z Ukraińców, kiedy "Dr Stalowy Młot" wysłał do sztabu Anglika oficjalne nagranie video zachęcające do boju. Atmosfera stosunków między bokserami stała się jeszcze bardziej napięta, a pięściarskie środowisko na czele z zawiedzionymi kibicami rozpoczęło spekulacje na temat tajemniczej "cypryjskiej" kontuzji. Zastanawiano się, czy uraz nie był celową wymówką, mającą opóźniać najbardziej wyczekiwany pojedynek na ringach ciężkiej wagi, przez co jego marketingowa wartość na przestrzeni dwóch lat wzrosła o kilkanaście milionów dolarów. Bitwa mistrzów - zapomniany temat Dokładnie od 1225 dni czekają kibice na unifikacyjną wojnę w ringu ciężkiej wagi. Ostatni raz pojedynek między dwójką ciężkich mistrzów miał miejsce 23 lutego 2008 roku, kiedy w Madison Square Garden stanęli naprzeciw siebie, obecny mistrz świata - Władimir Kliczko i Sułtan Ibragimow, były czempion organizacji WBO. Od tamtej pory sztandarowa kategoria przeżywa trudne chwile z powodu braku konfrontacji na szczycie, przez co wszechwagę, będącą od dawien dawna ozdobą pięściarstwa zaczęła ogarniać nasilająca się stagnacja. Co gorsza, przeżywająca regres królewska kategoria zaczęła szpecić piękno dyscypliny, a marketingowa zaraza przenosić się powoli na inne przedziały wagowe boksu. Czy sobotnia gala w północnych Niemczech zdoła zmazać plamy powstałe na wizerunku najbardziej prestiżowej dywizji szermierki na pięści? Trudno prorokować, jednak jak zgodnie podkreślają eksperci, obligatoryjnym warunkiem gwarantującym poprawę obecnego stanu rzeczy jest emocjonujące widowisko sportowe. Marketing i jego karuzela nakręcana przez promotorskie grupy okazuje się sprawą ważną, jednak drugorzędną. Przerost finansów nad szlachetną ideą sportu może okazać się kolejnym gwoździem wbijanym do trumny zawodowego pięściarstwa i niczym więcej, jak kolejnym rozgoryczeniem zawiedzionego kibica. Rozpatrując prawdziwość powyższych słów dochodzę do wniosku, że główni bohaterowie sobotniego wieczoru będą musieli stworzyć naprawdę dobry spektakl, by własnymi pięściami rozbić marketingową bańkę, w której od paru lat uwięziona jest ciężka waga. Bez wątpienia, to trudne zadanie. "Bójka" mistrzów w marketingowej bańce? Bilety rozeszły się jak świeże bułeczki. Nawet te najdroższe, po 1500 euro za sztukę, nie przysporzyły organizatorom problemów z dystrybucją. Pakiety transmisyjne PPV przewiduje się na kilkadziesiąt milionów dolarów, do tego jeszcze finansowa dokładka od potentatów telewizyjnych: HBO, RTL i Sky oraz kolejne dochody ze sprzedaż sygnału "live" do ponad 110 krajów. Wszystko to do podziału w uczciwym stosunku procentowym 50-50. Nic więc dziwnego, że całość zysków jakie wygeneruje potyczka Kliczko- Haye zestawia się w jednym szeregu z takimi historycznymi pojedynkami jak: Mike Tyson-Lennox Lewis czy Evander Holyfield -Mike Tyson. Miejmy nadzieję, że w sobotnią noc hamburska Imtech Arena okaże się prawdziwą areną gladiatorów, tętniącą emocjonującym widowiskiem sportowym, na którym wzbogacą się nie tylko mistrzowie, ale przede wszystkim historia dyscypliny. Oczywiście stanie się tak tylko wtedy, gdy głowni bohaterowie wieczoru nie zapomną, że priorytetem między linami jest bicie przeciwnika, a nie zbijanie kokosów. Witold Berek