W sportowej spółce ŁKS są dwie "ekstraklasowe" drużyny: piłki nożnej i koszykówki męskiej. Od kilku dni głośno jest zwłaszcza o sytuacji w zespole piłkarskim. Pod koniec ub. tygodnia rezygnację z pracy w ŁKS złożyli: doradca zarządu ds. sportowych Tomasz Wieszczycki i menedżer Tomasz Kłos. W licznych rozmowach z dziennikarzami obaj mówili m.in. o tym, że klub jest w fatalnej sytuacji finansowej i zalega z wypłatami, a właściciele nie interesują się drużyną piłkarską i na własne konta przelewają pieniądze z praw do transmisji telewizyjnych. Kenig nie ukrywa, że słuchając takich zarzutów zastanawia się nieraz, po co na początku 2010 r. z Jakubem Urbanowiczem podjął próbę ratowania ŁKS od całkowitego upadku. "Czasem zastanawiam się nad tym, po co mi to wszystko było? Po co z Kubą wydaliśmy oszczędności swojego życia, żeby ratować klub? Zachowanie niektórych osób nie przystaje do sytuacji i sposobu naszego działania. Jest mi po prostu przykro" - powiedział Kenig. Podkreślił, że w ŁKS sytuacja zawsze była trudna i ciężka. "My nigdy tego nie ukrywaliśmy. Staraliśmy się jednak pokazywać na zewnątrz dobre a nie złe strony, bo wówczas łatwiej chociażby pozyskać sponsora czy nowego udziałowca. Nikt przecież nie chce wchodzić w ruinę. By to zrobić, trzeba być szalonym. Tak jak my byliśmy przejmując ŁKS i podejmując próbę reanimacji, a potem walki o przetrwanie klubu. Szkoda, że ten pozytywny PR który budowaliśmy bardzo łatwo jest zepsuć. I to przez osoby, które niemal od początku były z nami i znały wszystkie problemy od środka. Nic dla nich nie było niespodzianką czy tajemnicą, bo niczego przed nimi nie ukrywaliśmy" - podkreślił Kenig. "Zawsze staramy się być uczciwi wobec ludzi, których zatrudniamy. Jeśli ktoś mnie pyta, jaką przyszłość może wiązać z klubem i na co może liczyć, to mówimy prawdę - że nie jesteśmy w stanie nikomu zapewnić tutaj świetlanej przyszłości i jeśli ma propozycję lepszej pracy i lepszego wynagrodzenia, to może odejść. Tak było z Michałem Probierzem i członkami sztabu trenerskiego. Takie też były rozmowy z Tomkiem Wieszczyckim" - dodał. Jego zdaniem, w klubie nie było żadną tajemnicą, że część pieniędzy z raty za prawa do transmisji będzie trzeba przekazać do firmy Tilia. "Jako prezes Tilii miałem zgodę rady nadzorczej na inwestycję konkretnej sumy w ŁKS. Przekroczyłem ją znacznie, ryzykując także prywatnym majątkiem i dobrym imieniem. Przez naciski rady nadzorczej musiałem część pieniędzy zwrócić. Gdzieś wyczytałem, że to znak, że się wycofujemy z ŁKS. Gdybyśmy chcieli to zrobić, to obie raty przelalibyśmy sobie na prywatne konta pożyczek, jakich udzieliliśmy klubowi z Kubą i Jarkiem Turkiem. Oczywiście nie zrobiliśmy tego, ale musiałem przekazać do Tilii większą kwotę (nieoficjalnie ok. 1,1 mln zł - PAP) chociażby po to, żeby pokazać pozostałym akcjonariuszom i radzie nadzorczej, że w przyszłości jest jakakolwiek szansa na odzyskania pieniędzy z ŁKS. Tym bardziej, że Tilia jest w przededniu debiutu giełdowego. Ja mogę ryzykować i zaryzykowałem dużo swoim prywatnym majątkiem, ale nie mogę też w moje hobby pod tytułem ŁKS wciągać kilkunastu innych współwłaścicieli spółki" - powiedział Kenig. Za absurdalne uznał też oskarżenia Kłosa o to, że właścicieli ŁKS piłka nożna zupełnie nie interesuje. "Może z Warszawy do Łodzi jest zbyt daleko, by pewne rzeczy dostrzec. Jak ładujesz w coś oszczędności swojego życia, to nawet jakby to było zbieranie motyli, to będzie cię interesowało, co się z tym projektem dzieje. A my tu mówimy o naszej pasji i bardzo kosztownym hobby. Jestem tu na co dzień, każdy z dziennikarzy czy zawodników ma do mnie dostęp. 80 procent swojego czasu spędzam nad tym, by w ŁKS było lepiej" - zapewnił. Dodał, że przyszłość ŁKS rozstrzygnie się w ciągu najbliższych trzech tygodni. "Są dwie opcje. Albo pozyskamy inwestora, który wyłoży gotówkę i będziemy w stanie dalej funkcjonować na dotychczasowym poziomie, a nawet trochę wzmocnić drużynę i skutecznie walczyć o utrzymanie w ekstraklasie. Jeśli to się nie uda, to tniemy wszystkie możliwe koszty i wydatki, wprowadzamy plan naprawczy i walczymy o to, żeby klub przetrwał. Będzie to ogromne wyzwanie dla zarządu, a właściwie dla Kuby Urbanowicza, bo zarząd jest jednoosobowy. Nikt inny nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności" - zakończył Kenig.