Nazywany przez kolegów "Kaczka", Mariusz Jurkiewicz jest jednym z tych, którzy na mistrzostwach Europy prezentują równą i wysoką formę. Ustawiany z konieczności (kontuzja Krzysztofa Lijewskiego) na prawym rozegraniu, praworęczny zawodnik spisuje się na tej pozycji całkiem dobrze, ale także haruje w obronie i często ciągnie grę w ataku. Po dramatycznym meczu ze Szwecją próbował odpowiedzieć na pytanie, jak tworzy się takie widowisko. - Najpierw trzeba spieprzyć pierwszą połowę, żeby móc odrabiać w drugiej. Daliśmy kompletnie ciała. Graliśmy bez głowy w ataku i bez obrony. Sam chciałbym wiedzieć, co się z nami stało. Po 5-7 minutach nic nie wychodziło: ani atak, ani obrona, ani powrót, ani kontra. Zupełnie nic. Przewyższali nas w każdym elemencie gry. Jak zaczęliśmy odrabiać, to indywidualnymi akcjami, a to była woda na szwedzki młyn, na ich obronę. Palicka świetnie bronił, świetnie kończył kontry skrzydłowy. Nic nie mogliśmy zrobić i stąd zawalona pierwsza połowa. W drugiej wszystko się odwróciło. - W szatni na początku było spokojnie. Trener poczekał, aż złapiemy oddech i zaczął tłumaczyć, co mamy grać. I przede wszystkim, żebyśmy się zebrali do kupy, bo to, co pokazaliśmy, to był dramat. Teoretycznie nie mieliśmy prawa tego odrobić, tak samo jak nie mieliśmy prawa stracić 20 bramek i tracić 11 do Szwedów już po 30 minutach - mówił Mariusz Jurkiewicz. Polski rozgrywający przyznał, że nie pamięta, by grał już w takim szalonym meczu. - Kończyliśmy kompletnie wypompowani, a jakbyśmy mieli jeszcze kilka sekund, to byśmy ich walnęli. Szkoda, że tacy mądrzy jesteśmy po meczu - dodał "Kaczka". lech, Belgrad