McNaull, który był pierwszym naturalizowanym Amerykaninem i zagrał w reprezentacji Polski w eliminacjach do ME 2001 i 2003, w tym sezonie został wybrany najlepszym zawodnikiem (MVP) finałowej rywalizacji Challenge Cup. Jego "Delfiny" pokonały litewski Rudupis Prienai. Challenge Cup to zaplecze silnej Ligi Bałtyckiej, w której występują czołowe drużyny Litwy, Łotwy i Estonii. W Dolphins zdobywał średnio w minionym sezonie 13,1 pkt i miał 6,8 zbiórek. Przyjechał pan do Polski w 1996 roku, największe sukcesy osiągał w barwach Śląska Wrocław w latach 1997-2001, a teraz w wieku 38 lat został mistrzem Szwecji i najlepszym zawodnikiem finału. Jak pan to robi? Joe McNaull: Sam nie wiem. Czuję się w Szwecji znakomicie, tak jakbym miał 28 lat. Często muszę sprawdzać paszport, by upewnić się ile mam lat. Jedyne co mi przeszkadza, to tęsknota za córką Marysią i żoną [była koszykarka, obecnie trenerka Katarzyna Dydek]. Mam doskonałe warunki do treningu i normalnego życia. Liga szwedzka to nie jest ten poziom co w Polsce, ale trzeba się trochę namęczyć. Koszykówka nie jest najpopularniejszym sportem w Szwecji. Jakie jest zainteresowanie waszymi meczami? - Bardzo duże, szczególnie w tym sezonie. Średnio na mecze przychodziło 2000 kibiców. Mamy piękną, nowoczesną halę. Jesteśmy dumą miasta. Muszę powiedzieć, że po zakończeniu sezonu mam mniej czasu niż w trakcie rozgrywek. Spotkania z prezesami, władzami miasta, sponsorami... Sukces w Challenge Cup spowodował także zainteresowanie zespołem poza Norrkoeping. Mamy zaproszenie do Ligi Bałtyckiej i rozgrywek prowadzonych przez FIBA-Europe. Jak długo chce pan jeszcze grać w koszykówkę? - Jak będę się czuł tak jak teraz, to nie wykluczam, że nowy kontrakt podpiszę może nawet na dwa lata. Nie wiem... Na razie pewne jest to, że zostaję tu w następnym sezonie. Mówi pan nadal dobrze po polsku, mimo że od dwóch lat mieszka przede wszystkim w Szwecji. Język szwedzki opanował pan równie dobrze jak polski? - Znam tylko kilka szwedzkich słów. Tu wszyscy mówią po angielsku, więc nie mam problemu. Nie czuję tej presji, która była Stargardzie Szczecińskim, gdy przyjechałem w 1996 roku. Nikt po angielsku wówczas nie mówił, więc musiałem się nauczyć polskiego. Z córeczką rozmawiam po angielsku, a z żoną po polsku, więc nie mogę zapomnieć waszego języka. Niestety, nie robię postępów w polskim, ale mam nadzieję, że kiedyś to nadrobię. Rozmawiała: Olga Miriam Przybyłowicz