Polscy tenisiści Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski, rozstawieni z numerem siódmym, zmierzą się w środę z Czechem Lukasem Dlouhym i Leanderem Paesem z Indii (nr 6.) w drugim meczu Grupy Złotej w rywalizacji deblistów w turnieju Masters Cup w Szanghaju (z pulą nagród 4,45 mln dol.). Obie pary poniosły w poniedziałek porażki: Polacy 6:7 (4-7), 7:5, 4:10 z Kanadyjczykiem Danielem Nestorem i Serbem Nenadem Zimonjicem (nr 2.), natomiast Dlouhy i Paes 3:6, 5:7 ze Szwedem Jonasem Bjoerkmanem i Kevinem Ulyettem z Zimbabwe (4.). Druga przegrana oznacza stratę szansy na awans do półfinału. "Zaczęli razem grać w kwietniu, a do ich największych sukcesów należy zaliczyć finał US Open i półfinał Wimbledonu. Moim zdaniem Paes jest najlepszym woleistą na świecie, ale dużo traci przez swój słaby serwis, a Dlouhy, którego znam od niepamiętnych czasów, jest kompletnym deblistą, przy tym jest bardzo sympatyczny i kontaktowy, czego nie można powiedzieć o jego partnerze" - uważa Fyrstenberg. Paes jest mało lubiany w środowisku, a po wielu latach gry w parze z rodakiem Maheshem Bhupathim, nawet nie odzywa się do swojego byłego partnera, który w Szanghaju gra z Markiem Knowlesem z Bahamów. Ta sytuacja sprawiła, że Bhupathi chciał na igrzyskach w Pekinie grać z dużo niżej notowanym w rankingu Rohanem Bopanną. "Trzy lata temu właśnie na mastersie Paes powiedział kilka nieprzyjemnych słów do żony kibicującej Zimonjicowi i ponoć w szatni było bardzo blisko bójki. Ale i my zetknęliśmy się z jego ciężkim charakterem, bo w 2007 roku w trakcie półfinału w Wiedniu, przy stanie 7:7 w decydującym tie-breaku, zagraliśmy szczęśliwie neta i od razu przeprosiliśmy, ale on nie przyjął przeprosin i pokazał nam środkowy palec" - dodał Fyrstenberg. Polacy wyszli na korty w drugim dniu turnieju, którego oficjalne otwarcie nastąpiło w niedzielę po południu. "Ceremonia otwarcia przypominała wręczenie Oscarów, bo do pałacu zawiózł nas samochód z naszymi nazwiskami na masce, a później musieliśmy przejść przez czerwony dywan, gdzie rozdawaliśmy autografy i pozowaliśmy do zdjęć. Potem przedstawiono wszystkich uczestników, a każdy z nas otrzymał pamiątkową wazę. Natomiast podczas samej uroczystości był też pokaz mody, w którym wzięli udział m.in. Bjoerkman i Tsonga" - wspomina ten dzień Matkowski. Jako pierwszy do Szanghaju dotarł Fyrstenberg, razem z żoną Martą, natomiast Matkowski dołączył do nich dzień później, ponieważ dopiero w środę odebrał w chińskiej ambasadzie wizę. "Na lotnisku odebrała nas hostessa i bez czekania przeprowadziła przez odprawę, a następnie wzięła mój wózek z bagażami. Nie czułem się z tym dobrze, ale ta drobna Chinka za żadną cenę nie pozwoliła go sobie odebrać. Po wejściu do hotelu Marta otrzymała kwiaty, a takie traktowanie to na turniejach rzadkość, jeśli nie nazywasz się Roger Federer" - twierdzi Fyrstenberg. "W pokoju na poduszkach wyszyte było moje imię i nazwisko, podobnie na szlafroku. No cóż, kto by się oparł takiej pamiątce. Zresztą inni uczestnicy Mastersa postępują podobnie, o tym zresztą rozmawialiśmy przy pierwszym śniadaniu w Hiltonie. Przed dwoma laty Paul Hanley tak kolekcjonował ręczniki, że pewnego razu nie miał się czym wytrzeć. Ale mistrzami świata w tym są bracia Bryanowie. Widziałem, jak podczas Wimbledonu chowali ręczniki pomiędzy gemami i uciekali później przed chłopcami do podawania piłek" - dodał. Przed rozpoczęciem turnieju Polacy dwukrotnie trenowali razem z Bobem i Mikem Bryanami, którzy w Szanghaju walczą o pierwsze miejsce w rankingu ATP "Doubles Race" na koniec sezonu z Nestorem i Zimonjicem. "Muszę przyznać, że grając tutaj człowiek czuje się jak prawdziwy uczestnik turnieju mistrzów i zaczyna zdawać sobie sprawę, że te 5- 8 godzin codziennych treningów przynosi efekty. Mimo wielu wyrzeczeń, jak skromne życie towarzyskie, niedokończone studia, rzadkie kontakty z rodziną i ciągłe podróże, dochodzi do mnie, że w młodości wybrałem kilka dobrych dróg" - uważa Fyrstenberg.