Jakie są pani pierwsze wrażenia po ogłoszeniu zwycięstwa południowokoreańskiego miasta? Irena Szewińska: - Nie jestem zaskoczona. W kuluarach dużo mówiło się o tym, co Koreańczycy w minionych latach zrobili i co jeszcze zamierzają. Muszę jednak podkreślić, że to były trzy bardzo dobre kandydatury. Zarówno Annecy, jak i Monachium już jutro mogłyby zorganizować igrzyska. Ale, jak to w sporcie bywa, zwycięzca jest jeden. Rywalizacja trzech miast podobna była do sportowych zmagań, gdzie zwycięzca wyłaniany jest decyzją sędziów. - Można to porównać. W tym przypadku sprawdziło się powiedzenie "do trzech razy sztuka". Ale myślę, iż nie to było najważniejsze, że Pyeongchang po raz trzeci z rzędu walczyło o igrzyska. Za każdym razem, po niepowodzeniu, Koreańczycy ulepszali swą ofertę, każdy miesiąc przynosił coś nowego. Jakie elementy, spośród wielu plusów Pyeongchang, są - zdaniem pani - najważniejsze? - Bliskość obiektów. Wszystkie oddalone są od siebie o kilkanaście minut, co najwyżej pół godziny jazdy. Świetną lokalizację ma też wioska dla mediów. Również i z Seulu, odległego o 180 km, będzie można szybko, w niespełna godzinę dojechać do Pyeongchang. Ta kolejowa inwestycja ma być zakończona na rok przed igrzyskami. Głosowanie poprzedziły odbywające się od rana prezentacje trzech miast. Czy wniosły one coś istotnego? - Nie sądzę. Ale mogę mówić za siebie. Mnie nic nie zaskoczyło. W maju był briefing i wówczas zadawano kandydatom wiele pytań. Wtedy dużo się wyjaśniło. Teraz Koreańczycy podkreślili w szczególności, że wszystko, co robią, to nie tylko z myślą o zimowej olimpiadzie. Pyeongchang już jest ośrodkiem sportów zimowych, a będzie jeszcze bardziej ulepszonym centrum, które służyć będzie także innym azjatyckim krajom, zgodnie z hasłem "Nowe horyzonty". Chciałaby pani ujawnić, za którą kandydaturą się pani opowiedziała? Głosowałam tajnie. I niech tak zostanie. Rozmawiał: Janusz Kalinowski