Napięcie związane z Gran Derbi przerosło tak Pepa Guardiolę, jak i Jose Mourinho. Udowodniło też jak mało charyzmy mają obaj prezesi. Po pierwszym meczu półfinału Champions League Barca skarży Mourinho do UEFA, tymczasem Real domaga się kary za niesportową postawę gości. Konflikt godny smarkaczy w piaskownicy. W tych trzech meczach, które za nami obaj trenerzy popełnili niedopuszczalny błąd uznając, że klasa 13 mistrzów świata, laureatów "Złotej Piłki" z ostatnich czterech lat, czyli dwóch imponujących gwiazdozbiorów zebranych w Madrycie i Barcelonie jest za skromna, by rozstrzygała wielkie batalie. Trzeba było wprowadzić do gry kopanie po kostkach, deptanie leżących, symulowanie fauli. Jedni i drudzy nawet nie spostrzegli, kiedy metody dążenia do celu ograniczyli do tych najbardziej prymitywnych, niegodnych ich sportowej klasy. Z punktu widzenia estetycznego, gdyby nie akcja Leo Messiego w 87. min ostatniego meczu, mógłby się on właściwie nie odbyć. Rozumiem, że Guardiola i Mourinho nie zostali zatrudnieni do propagowania piękna gry w piłkę, ale osiągania konkretnych celów. Portugalczyk ma jednak w zespole kilkunastu graczy doskonałych, lub wybitnych, tymczasem nie waha się narzucać im taktyki urągającą umiejętnościom III-ligowców. 25 proc czasu spędzonego przy piłce przez Real Madryt w meczu na Santiago Bernabeu, powinno być zakazane w statucie klubu. Można zaakceptować, że po listopadowej klęsce na Camp Nou, w meczu ligowym Mou chciał sprawdzić, czy jego zespół zdolny jest w ogóle do wyrównanej rywalizacji z Katalończykami. Przyjmuję taktykę w finale Pucharu Króla, w Walencji drużyna Mourinho zagrała wzorcowe 45 minut. "Spadła z nas ogromna presja" - mówił po zwycięstwie Sergio Ramos. Real zdobył pierwsze trofeum od trzech lat, pokonał w końcu Barcelonę, można było oczekiwać, że w meczu u siebie w półfinale Champions League, pomysł bardziej odważnej gry przemknie chociaż przez głowę trenera. Nic z tego. Jedynym zagrożeniem dla bramki Victora Valdesa w trzecim meczu był strzał Cristiano Ronaldo z 30 m. Ronaldo, który pod kierunkiem Mourinho przestaje czuć się jak warta 100 mln euro gwiazda, a zaczyna być szarym robotnikiem. Nie da się zaprzeczyć, że pomysły taktyczne portugalskiego trenera wyrządziły Barcelonie w ostatnich latach najwięcej krzywdy. Wygrywał z nią z Chelsea, Interem i Realem. Wystarczająco często jednak przegrywał, by nie zachowywać się jak ktoś nieomylny. Sposób ustawienia Realu w ostatnim spotkaniu z Barcą ponad 90 proc czytelników madryckiego dziennika "Marca" uznało za skrajnie bojaźliwy. Zespół za 500 mln euro nie może grać jak Almeria, czy Sporting Gijon, a jej trener nie powinien powtarzać nonsensów, że w porażce było zero winy jego i jego drużyny. Chyba, że Mou chce zrazić do siebie niedobitki tych, którzy doszukują się jeszcze sensu w tym co mówi. Histeria rozpętywana przez Mourinho po każdym Gran Derbi już dawno przekroczyła granicę absurdu. Trudno dyskutować z człowiekiem, dla którego każda porażka, jest wynikiem działania złych mocy. Od tego jest jednak w Realu prezes, by miał odwagę powiedzieć sławnemu pracownikowi, że nie po to płaci mu 11 mln euro rocznie, by po porażkach słuchać teorii spiskowych. Tymczasem w ramach solidarności z Mourinho Florentino Perez wnosi skargę przeciwko Barcelonie, jakby wszyscy w klubie z Madrytu podzielali niedorzeczności wypowiedziane przez niego na konferencji prasowej. Portugalczyk nie musi dbać o wizerunek królewskiego klubu, prezes ma jednak obowiązek. Żal można mieć także do Guardioli, trenera stawiającego siebie w roli obrońcy dobrych manier poza boiskiem i piękna gry na nim. Nie dość, że pozwolił narzucić sobie sposób bycia Mourinho, to jeszcze w jakimś stopniu dopuścił do narzucenia stylu gry i zachowań swojemu zespołowi. Tak brzydko grającej Barcelony jak w ostatnim meczu na Bernabeu nie widziałem od trzech lat, nie widziałem jej też tak bezradnej, jak w pierwszej połowie finału Pucharu Króla. Drużyna Guardioli była wtedy przy piłce przez 70 proc czasu, nie oddając ani jednego strzału. Jeśli po takim meczu Xavi Hernanez ogłasza, że Real postawił na antyfutbol, dla mnie jest to stwierdzenie z gatunku tych, którymi szermuje trener z Madrytu. Ostentacyjne robienie najwyższego kunsztu z samego utrzymywania piłki, jest zmienianiem istoty dyscypliny. Rozpisałem się o grze w piłkę, której przez 300 minut zmagań dwóch wielkich drużyn było niewiele. Królowała złośliwość, brutalność, lub cyniczne przewracanie się o własne nogi. Takie reguły walki przyjęli jedni i drudzy, takimi Gran Derbi uraczyli miliony ludzi gwiazdorzy i ich nadzwyczajni trenerzy. A teraz będą się kłócić w UEFA, lub pójdą do sądu (po czwartym meczu na Camp Nou nawet to nie jest wykluczone). Wielka piłkarska fiesta w czterech odcinkach miała być hiszpańskim prezentem dla świata, żartowano, że swoim rozmachem zagrozi nawet ślubowi pary książęcej w Anglii. Zmienia się jednak w prowincjonalne wesele zakończone bójką na sztachety. A to jeszcze nie koniec. Po rewanżu na Camp Nou w półfinale Ligi Mistrzów, nastąpią dwa mecze w Superpucharze Hiszpanii na rozpoczęcie kolejnego sezonu. Można już obstawiać, kogo podepcze i opluje. W całej tej globalnej awanturze utonął głos Vicente del Bosque. Selekcjoner reprezentacji mistrza świata na serio zaczął się martwić, że David Villa zapamiętał sobie na zawsze, jak Alvaro Arbeloa złośliwie nadepnął mu na nogę. Rywalizacja graczy Realu i Barcelony znów ociera się o wojnę z nienawiści. A przecież za rok w Polsce trzeba będzie wspólnie bronić tytułu mistrzów Europy. Z ostatniego okresu utkwił mi w pamięci ćwierćfinał Ligi Mistrzów Manchester United - Chelsea na Old Trafford (czyli taki odpowiednik Gran Derbi w lidze angielskiej). Dla gości z Londynu gra szła o uratowanie sezonu i spełnienie największego marzenia właściciela klubu. W decydującej fazie meczu Ramires wyleciał z boiska z czerwoną kartką. 10 graczy Chelsea doprowadziło na chwilę do wyrównania, walczyli do końca, po meczu podali ręce wygranym. Na konferencji prasowej Carlo Ancelotti, który zapewne straci posadę, nie powiedział słowa o spiskach sędziowskich. A przecież była to klęska dla wszystkich. Przegrali ze znienawidzonym Manchesterem, stracili szansę na ostatnie trofeum, co zapewne dla kilku piłkarzy skończy się odejściem ze Stamford Bridge. Jak wiać jednak można przegrywać wielkie mecze bez ocierania się o śmieszność. Pół biedy gdyby ta cała histeria przy okazji Gran Derbi była przepadkiem, lub naturalną konsekwencją meczu. Ktoś kogoś kopnie, ktoś kogoś uderzy i trudno zapanować nad nerwami. W meczach Realu z Barceloną miało się jednak wrażenie, że te wszystkie gwiazdy wychodziły na boisko wyłącznie po to, by z premedytacją, na zimno i za wszelką cenę wyrównać rachunki. Przez dwa tygodnie, od 16 kwietnia odżyły zmory przeszłości, resentymenty i stare obsesje w obu hiszpańskich klubach. Jeśli Mourinho był w tym wszystkim wodzirejem, to z całą pewnością nie był jedynym. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu