Według plotek w hiszpańskiej prasie trener Barcelony Pep Guardiola miał pretensje do działaczy, że nie umieli wywrzeć presji na sędziów pierwszego meczu z Interem. Portugalczyk Olegario Benquerenca, rodak trenera drużyny z San Siro Jose Mourinho, podjął kilka kontrowersyjnych decyzji. Uznał gola na 3-1 zdobytego ze spalonego, nie zobaczył faulu Maicona na Messim w 48. min, po którym gospodarze zdobyli bramkę na 2-1, a starcie Wesleya Sneijdera z Danim Alvesem w polu karnym gospodarzy zinterpretował, jako próbę wyłudzenia "jedenastki". Prasa hiszpańska natychmiast przypomniała, że osiem lat temu, gdy Mourinho pracował w Uniao Leiria Olegario Benquerenca podyktował dla jego drużyny trzy karne w jednym meczu. Piłkarze z Katalonii zaapelowali do UEFA o obiektywnego arbitra na rewanż. Oczywiście nikt na poważnie nie podjął tematu, bo też wszyscy oglądający mecz mieli poczucie, że Inter wygrał zasłużenie. Tak jak ta katalońska spiskowa teoria wygląda absurdalnie, tak samo głupio zabrzmiały jednak słowa Mourinho przypominającego, że przed rokiem błędy Toma Henninga Ovrebo na Stamford Bridge pomogły Barcelonie wyeliminować w półfinale Chelsea Londyn. Przecież pięć lat temu protesty Mourinho po meczu Barcelona - Chelsea na Camp Nou zakończyły karierę szwedzkiego sędziego Andersa Friska, któremu fani z Londynu grozili śmiercią. Portugalski trener sam wścieka się na arbitrów właściwie po każdym meczu. To wszystko nie ma już znaczenia, by zagrać w finale Barca musi wygrać na Camp Nou 2-0, historia przypomina nam jednak, że najwybitniejsi nawet piłkarze i trenerzy postrzegają futbol nie tylko przez pryzmat piłki toczącej się po zielonej murawie, ale także grę nacisków przy zielonym stoliku. Pretensje do sędziów uzasadnione, lub nie, są nierozerwalną częścią gry w piłkę. Zbigniew Boniek słusznie przypomniał, że Bayern nie byłby teraz o krok od finału, gdyby arbiter pierwszego meczu z Fiorentiną zobaczył dwumetrowego spalonego, po którym Miroslav Klose rozstrzygnął mecz na Allianz Arena. Ten jeden błąd sędziego mógł sprawić, że zamiast o odrodzeniu monachijskiej potęgi, mówilibyśmy o jej kolejnej klęsce. To samo dotyczy rozgrywek krajowych. W Hiszpanii działacze Realu i Barcelony na co dzień prześcigają się w poszukiwaniu metod nacisków na arbitrów. Prasa katalońska i kastylijska uderzają w dzwony, gdy błąd arbitra ułatwi wygraną jednej ze stron. Ulubiony argument Katalończyków dotyczy José Plazy, który przez 13 lat szefował hiszpańskim sędziom i w tym czasie nie pozwolił Barcy zdobyć mistrzostwa kraju (Real wywalczył je 11 razy, dwa razy Atletico Madryt). Kiedyś powiedział ponoć nawet, że drużyna z Katalonii będzie najlepsza dopiero po jego śmierci. Spraw sędziowskich nikt nie zaniedbuje, jedną z pierwszych decyzji Florentino Pereza po powrocie do Realu Madryt było zatrudnienie bardziej wpływowego człowieka odpowiadającego za opiekę nad arbitrami przybywającymi na Santiago Bernabeu. Aby nie mnożyć bulwersujących przykładów wystarczy przypomnieć zagranie ręką uważanego do niedawna za rycerza bez skazy Thierry'ego Henry'ego, które dało Francji mundial w RPA eliminując Irlandczyków. Futbol okazał się bezradny wobec oszustwa, a sfrustrowani kibice zastanawiali się, komu zależy, by trzeba było to akceptować? Nie ma drużyny, której pomyłki sędziów czasem by nie pomogły, a czasem nie zaszkodziły. Skołowani tym wszystkim ludzie futbolu dla świętego spokoju wmawiają sobie, że bilans sędziowskich strat i zysków wychodzi na zero. Wszyscy pogodziliśmy się z tym, że sędziowie są omylni. Nie da się jednak zaakceptować nieuczciwości, a przecież nigdy nie znajdziemy metody, by odróżnić błąd celowy, od przypadkowego. Gdybyśmy uznali, że mistrzostwo świata w 1978 roku "zdobyła" dla Argentyny junta wojskowa nie moglibyśmy podziwiać Kempesa, Ardilesa, Passarelli, czy Tarantiniego. Jest jednak sporo poszlak wskazujących na to, że słynny mecz z Peru wygrany przez gospodarzy mundialu 6-0, był "ustawiony". Oczywiście nie chodziło tu wyłącznie o arbitrów, ale przede wszystkim o postawę drużyny przeciwnej, która pozwalając sobie wbić pół tuzina bramek utorowała Argentynie drogę do finału kosztem Brazylii. Miałem wtedy 16 lat, ale rozczarowanie podejrzeniami pamiętam do dziś, zwłaszcza, że z Argentyną grała także Polska. Boniek powiedział potem nawet, że tamtych mistrzostw nie mógł wygrać nikt inny, tylko gospodarz. Na pocieszenie przypominałem sobie zawsze sytuację z 90. min finału, gdy przy stanie 1-1, po strzale Holendra Rensenbrinka piłka leciała do pustej bramki Fillola. Trafiła w słupek, ale gdyby wtoczyła się do siatki żadna junta losów meczu by już nie odwróciła. Chyba, że wyjechałaby czołgami na boisko. Noga Haana nie była poza kontrolą ciemnych mocy, kilka centymetrów w lewo i tytuł pojechałby do Holandii. Argentyńczycy wygrali ostatecznie po dogrywce 3-1 i zostali mistrzami świata. Czasem bezradny kibic zadaje sobie retoryczne pytanie jak wyglądałyby listy triumfatorów mundiali, albo rozgrywek o Puchar Europy, gdyby wszyscy sędziowie świata byli uczciwi? Trudno się oprzeć wrażeniu, że inaczej niż wyglądają. Najbardziej niezrozumiałe jest to, że FIFA i UEFA robią tak niewiele, by ograniczyć liczbę sędziowskich skandali: uczciwym sędziom pomóc, a nieuczciwych wyeliminować lub chociaż przestraszyć. U podstaw tej bierności leży głębokie przekonanie piłkarskich działaczy, że konsument futbolowej strawy jest od niej dożywotnio uzależniony i nie wyrzeknie się jej za żadne skarby. Dyskutuj na blogu z Darkiem Wołowskim