To, że szejk szejkowi nierówny i nie każdy magnat naftowy inwestujący w futbol z definicji oznacza szastanie gotówką na lewo i prawo, udowodnił już właściciel Malagi, Abdullah Al-Thani. Wprawdzie wyłożył on już na transfery ponad 50 milionów euro - w Hiszpanii jedynie Real Madryt i Barcelonę stać na takie wydatki - ale sprowadził za tę kwotę bez mała dwudziestu piłkarzy. Najdroższym nabytkiem Malagi wciąż pozostaje Jeremy Toulalan, którego Lyon wycenił na 10 mln euro. Mansour bin Zayed, rozrzutny właściciel Manchesteru City, dwa razy drożej kupuje rezerwowych. Kibice Getafe, zaskoczeni przejęciem klubu przez przybyszów znad Zatoki Perskiej, nie śmieli nawet marzyć, że nowi właściciele zbudują pod Madrytem hiszpański odpowiednik Manchesteru City. Ale mieli prawo oczekiwać, że ich klub przynajmniej podzieli los Malagi. Cele nowi właściciele wyznaczyli ambitne. Najpierw zażyczyli sobie wygranej w zbliżającym się wyjazdowym spotkaniu z Realem Madryt, sezon 2011/12 Getafe ma skończyć w pierwszej szóstce tabeli, a jesienią 2013 roku zagrać w Lidze Mistrzów. Wynik starcia z Realem nie jest dobrym omenem dla nowego projektu szejków - Królewscy rozstrzelali rywali 4-0, a Getafe do ostatniej kolejki drżało o utrzymanie. Stało się jasne, że bez większych inwestycji powrót "Niebieskich" do europejskich pucharów jest wykluczony. Poligon doświadczalny i magazyn niewybuchów Od awansu do Primera Division w 2004 r. Getafe żyje głównie dzięki współpracy z Realem Madryt i Valencią. Na Coliseum Alfonso Perez w poszukiwaniu szansy na regularne występy trafiają zdolni młodzieńcy z Realu i Valencii, albo zawodnicy, z którymi te kluby nie wiedzą co zrobić, bo ich kariery nie eksplodowały, a nikt nie przysłał żadnych ofert. Pablo Hernandez, Jaime Gavilan, Ruben De la Red, Roberto Soldado, Miguel Torres, Esteban Granero i Dani Parejo to tylko najważniejsi z tych, którzy zamienili Real lub Valencię na Getafe i pomogli dwukrotnie wprowadzić nową drużynę do europejskich pucharów. Wielu z nich Getafe przejęło za darmo lub płaciło symboliczne kwoty, a gdy Valencia albo Real upatrzyły sobie piłkarza "Geta", "Azulones" bez skrupułów łupili sojuszników z pieniędzy, nierzadko domagając się kwot wpisanych w klauzach kontraktów zawodników. Biznesowe partnerstwo zmierzało w łagodną formę pasożytnictwa. Za niemal dwudziestu kupionych lub wypożyczonych graczy Getafe zapłaciło Valencii i Realowi około 20 mln euro, na transferach siódemki zawodników (w tym trzech odsprzedanych wcześniejszym właścicielom po z góry ustalonych cenach) odesłanych na Estadio Mestalla lub Santiago Bernabeu, budżet "Geta" wzbogacił się o ponad 45 mln. Przez pępowinę łączącą "Los Azulones" z Valencią i Realem przetaczali się także szkoleniowcy. Prosto z Getafe na ławkę trenerską Valencii trafił Quique Flores, a Realu Bernd Schuster, natomiast w przeciwnym kierunku z Realu Madryt Castilla powędrował Michel. Bierność szejków Z pieniędzmi szejków Getafe miało się bardziej usamodzielnić, a przede wszystkim nie tracić co roku najlepszych zawodników. Tymczasem nowi właściciele wykazali się niezwykłą tolerancją dla lokalnych zwyczajów - tradycyjnemu dla Getafe demontażowi kadry przyglądali się bez żadnej ingerencji. Za ponad 20 mln euro, m.in. do Valencii, Sevilli i Espanyolu, odeszli kapitan "Geta" Manu del Moral, dowódcy środka pola Dani Parejo i Derek Boateng oraz reżyser gry o niespełnionym talencie - Juan Albin. Na większość z następców znalezionych na transferowym śmietniku - m.in. w porzuconym przez indyjskiego magnata, bankrutującym Racingu czy świeżym spadkowiczu Deportivo - "Niebiescy" nie wydali ani eurocenta. Jedynie ściągnięty z rezerw Realu Madryt Pablo Sarabia kosztował 3 mln euro. Zupełnie jakby władzę w Getafe przejęli wierzyciele planujący odzyskać pożyczone pieniądze, a nie skąpani w czarnym złocie miliarderzy znad Zatoki Perskiej. - Nie ma pieniędzy, musimy oszczędzać. Getafe jest klubem sprzedającym swoich zawodników - bezradnie wyznał prezydent Angel Torres, który zachował posadę mimo sprzedaży swojego pakietu akcji. Refleksją podzielił się po powrocie z Dubaju, gdzie pojechał prosić szejków o fundusze na wzmocnienia. Globalna ofensywa Wygląda na to, że w całej inwestycji najmniej chodzi o losy Getafe. Al-Thani czy bin Zayed zaczynali od przekazania władzy swoim zausznikom, w Getafe właściciele nie ingerują w zarządzanie klubem, pozostawili całą dyrekcję z Angelem Torresem na czele, jakby średnio ich obchodziło to, jak Getafe będzie się prowadzić. W odezwie do piłkarzy i kibiców dyrektor zarządzający Royal Emirates Group dr Kaiser Rafiq przede wszystkim wyraził nadzieję, że Getafe będzie "wspaniałym łącznikiem pomiędzy dwoma regionami - Europą Zachodnią i Zatoką Perską", a doświadczenia pracowników hiszpańskiego klubu pozwolą w rozwoju lokalnego futbolu w Zjednoczonych Emiratach przed wyczekiwanym katarskim mundialem w 2022 roku. Dopiero na końcu dr Rafiq wspomniał, że liczy również na dalszy rozwój "Azulones". Kupno Getafe i planowana zmiana nazwy drużyny wpisuje się w schemat dotychczasowych działań szejków, pragnących nierozerwalnie zespolić w świadomości kibiców piłkę nożną z Bliskim Wschodem. Arabskie nazwy i hasła atakują z coraz większej liczby miejsc: Arsenal rozgrywa swoje mecze na Emirates Stadium, Barcelona będzie paradować w koszulkach z logiem Qatar Fundation, a w tabeli Primera Division figurować będzie Getafe-Dubai Team. Szaleństwa właściciela Manchesteru City i innych naftowych magnatów posiadających własne kluby można uznawać za indywidualne kaprysy i fanaberie, ale w bombardowaniu reklamami regionu i regionalnych przedsiębiorstw w nazwach klubów, stadionów i z koszulek raczej chodzi o coś więcej. Globalna kampania marketingowa powinna pomóc w wyszkoleniu nad Zatoką Perską zastępów światowej klasy piłkarzy. Gdy "futbol", "Dubai" i "Katar" będą już synonimami, najwybitniejszym fachowcom trudniej będzie odrzucić intratne propozycje pracy na Bliskim Wschodzie. A przy nieograniczonych środkach finansowych dekada to aż nadto na budowę reprezentacji. Wybór Getafe nie jest przypadkowy. Wprawdzie pakiet akcji kosztował 80 milionów euro, ale dobrze zarządzany klub nie jest zadłużony, a współpraca z Realem Madryt i Valencią gwarantuje coroczny napływ obiecujących zawodników. W przeszłości, mimo regularnego sprzedawania największych gwiazd, Getafe walczyło o awans do europejskich pucharów. Dopiero ostatni sezon, już po przybyciu szejków, przyniósł dramatyczną walkę o utrzymanie. Taniej nie dało się zdobyć drugiego tak przestronnego okna na piłkarską Europę, przez które hiszpańskich wirtuozów podglądać będą przyszli mistrzowie świata. Niefortunny krok naprzód Oficjalna strona klubu pyta w ankiecie o ocenę "nowego wielkiego projektu Getafe", większość głosujących wybiera najbardziej negatywną odpowiedź - "nie dostrzegam go". Na hiszpańskich forach internetowych roi się od wpisów narzekających na nowych właścicieli Getafe i politykę transferową klubu. Kibice stracili złudzenia, ale przyszłość klubu nie musi rysować się w całkowicie czarnych barwach. Choć bardziej zdecydowana finansową pomoc szejków najprawdopodobniej nie nadejdzie, zaoszczędzone dotąd pieniądze pozwolą do pewnego stopnia załatać przetrzebioną kadrę. Do prowadzenia zbieraniny i tworzenia z nich zgranej drużyny piłkarzy przywykł 39-letni Luis Garcia Plaza, najlepsza jak dotąd inwestycja szefów Getafe. Ten najmłodszy trener w Primera Division w zakończonym sezonie bez większych trudności utrzymał w lidze Levante, uznawane za drużynę bezsprzecznie najsłabszą kadrowo i finansowo. Skuszony wizją budowy nowego Getafe, Luis Garcia ogłosił, że z radością podejmuje wyzwanie, stawiając wielki krok naprzód w swojej karierze. Nie wiedział, że znów wkracza na zaminowany teren. Łukasz Kwiatek