- Dziękuję Bogu za charakter. Nie boję się niczego, ani nikogo. Ani działaczy, ani kibiców. Nie zwracam na to uwagi. Gdy tylko milion razy przemyślę sobie najlepszą drogę do osiągnięcia celu, to śmiało nią kroczę i niczego nie zmieniam. Nawet pod wpływem jakiegoś przegranego meczu - tłumaczy. Teraz w Poznaniu jego akcje stoją wysoko, ale jeszcze kilka miesięcy temu na trybunach popularne były koszulki z napisem: "Smuda won!!". Kibice zakochani byli w poprzednim trenerze Lecha, Czesławie Michniewiczu, który w ciężkich dla klubu czasach doprowadził "Kolejorza" do Pucharu Polski. - Smudę uważali za prymitywa, za trenera z epoki kamienia łupanego - przypomina znawca problematyki Lecha, Radosław Nawrot z poznańskiego oddziału "Wyborczej". Franz wzmacniał zespół i dla nowych robił miejsce w drużynie. Ulubieńcy kibiców - Krzysztof Kotorowski, a zwłaszcza Piotr Reiss - coraz częściej zamiast grać, siedzieli w rezerwie. Jeszcze w zeszłym sezonie Lech nie wygrywał tak regularnie jak teraz. Fani śpiewali: "Smuda! Gdzie te cuda?" Bohater tego hasła nie zniechęcał się. Wiedział, że w piłce cuda zdarzają się rzadko, że są incydentami. Systematyczne, regularne zwycięstwa są efektem ciężkiej pracy na treningach i dobrych transferów. Solidne treningi to specjalność Smudy. Stopniowo w Lechu zaczęli pojawiać się też klasowi piłkarze. Z Emilianem Dolhą jeszcze się nie udało. Znakomity bramkarz pękł psychicznie po porażce z Wisłą w Krakowie (puścił cztery gole przed przerwą). Nie akceptowany przez kibiców, szybo zwinął żagle i wyjechał z Poznania. Kolejne transferowe strzały Franza były o wiele bardziej udane. Manuel Arboleda, Semir Stilić, Robert Lewandowski, Sławomir Peszko czy Tomasz Bandrowski to napęd rozpędzającej się poznańskiej lokomotywy. W sporej mierze dzięki nim Lech jest liderem ekstraklasy i jedynym polskim zespołem, który doczekał zimy w europejskich pucharach. Gdy działalność trenerską zawiesił Orest Lenczyk, Franz jest najbarwniejszą postacią polskiej piłki. Tytułu "mistrz mowy polskiej" raczej nigdy nie dostanie. Wychowany na Śląsku, w Lubomii pod Wodzisławiem Śląskim (co akurat nie ma nic do rzeczy), ma kłopoty z doborem słownictwa. Kiedy rzucił do ówczesnego bramkarza Widzewa, Macieja Szczęsnego, w swoim stylu: "Kur..., znowu się muszę języka uczyć", a zaciekawiony Szczęsny zapytał: "Jakiego, polskiego?", bardzo rozsierdziło to Franza: "Nie kur..! Hiszpańskiego!" I po latach włada tym językiem. - Cieszę się ze znajomości z Arboledą. Dzięki niemu podszkoliłem się w hiszpańskim - zeznał nam. W ogóle Smuda jest poliglotą niczym Leo Beenhakker. Leo - oprócz niderlandzkiego - włada biegle angielskim, niemieckim i hiszpańskim. Franz spokojnie może stanąć w szranki z Holendrem ze swym niemieckim, angielskim i hiszpańskim. No i tym nieogładzonym polskim.Tu przekonasz się dlaczego Smuda chciał rzucić laptopem o ścianę.