INTERIA.PL: Jak ocenisz amerykańską MLS? Tomasz Frankowski: - Sam nie wiem, do którego futbolu w Europie można przyrównać soccer w MLS, bo przecież jest duża różnica między ligą włoską, hiszpańską czy polską. Jest to futbol siłowy, trochę podobny do drugiej ligi angielskiej, gdzie nie poszło mi kompletnie. Mimo że przecież trener stawiał na mnie i chciał, żebym grał, to jednak nie wystarczyło sił. W MLS moje umiejętności były wystarczające do gry w pierwszym składzie, ale jednak trener miał inną wizję i częściej występowałem w środku pomocy niż w ataku. Nie zgadzałem się z taką decyzją, ale musiałem grać tam, gdzie mnie wystawiał. Po powrocie do Polski twoje nazwisko wiązane jest z dwoma klubami: walczącą o mistrzostwo Polonią Warszawa oraz z broniącym się przed spadkiem Górnikiem Zabrze. - A ja myślałem, że z Jagiellonią Białystok (śmiech). Jestem zaszczycony, że moje nazwisko przewija się wśród potencjalnych "zbawców" kilku drużyn. Na dzień dzisiejszy nie umiem jednak odpowiedzieć, w którym kierunku pójdę. Czy Tomasz Frankowski może stać się znowu "łowcą bramek" w polskiej lidze, która przecież odbiega poziomem od MLS? Nie wiem, czy piłkarsko polska liga odbiega poziomem, ale zapewne tak jest, kiedy mówimy o walorach fizycznych, bo w MLS zostawia się bardzo dużo zdrowia, biegając po boisku. Ja czuję się bardzo dobrze, dużo pracowałem na treningach w Chicago i jestem przekonany, że w zespole, który będzie miał pomysł na grę ofensywną, będę w stanie strzelać bramki. Czujesz jeszcze zadrę do Wisły Kraków, że cię ponownie nie zatrudniła? - Absolutnie nie czuję zadry. Właściwie to już zapomniałem o tej historii z Wisłą. Trener Skorża bardzo mnie namawiał do powrotu. Były jakieś odgórne przykazania, by ze mną nie rozmawiać i tak też się stało. Nie wiem tylko po co moje nazwisko przewijało się w kontekście gry w Wiśle, jak i później w Lechu Poznań. Pion marketingowy chciał chyba uzyskać parę punktów, że nazwisko Frankowskiego, nie chwaląc się, czołowego napastnika polskiej ligi w przeszłości, pojawia się na ich listach.