Jestem z tego pokolenia, które od NBA uzależniło się w połowie lat 90. ubiegłego stulecia. Głównym winowajcą naszego nałogu jest oczywiście Michael Jordan i jego Chicago Bulls, czyli ekipa, która zdominowała rozgrywki w tamtym okresie, ale nie tylko. Stockton, Malone, Wilkins, Ewing, Olajuwon, Drexler, Pippen, Barkley, Rodman, Kemp, Robinson, Richmond (i wiele, wiele innych) to nazwiska, które pobudzają wyobraźnie i przypominają dawne dzieje, kiedy człowiek po zarwanej (np: na finały Chicago - Seattle w 1996 roku) nocy w podartych portkach gnał na szkolne boisko i naśladował idoli wśród reszty Jordanów i Paytonów. Kochaliśmy NBA bo na tle szarości (spowodowanej biedą) polskiego sportu dawała najwyższej jakości i atrakcyjnie opakowany basket. Kochaliśmy NBA bo w latach 90. po parkietach biegało wielu zawodników zaliczonych do najlepszej 50. w dziejach ligi, a także przyszłych członków Hall of Fame. Kochaliśmy wreszcie NBA za jej...niedostępność. W telewizji (oprócz finałów) gościła raz w tygodniu, internetu nie miał chyba nikt, a magazyny jej poświęcone wychodziły raz w miesiącu (chyba każdy pamięta "Magic Basketball"). Tamte czasy dawno minęły. Ligą trzęsą dziś tacy klienci jak Kobe Bryant, LeBron James, Carmelo Anthony, Chris Paul, Dwight Howard, Amare Stoudemire, a NBA głównie za sprawą internetu, bo w TV tylko dla wybrańców, jest ogólnodostępna. Liga zmieniła się nie tylko personalnie. Dziś imperium Davida Sterna dociera do wszystkich zakątków świata, a gwiazdy przyjeżdżają do Chin i Europy napędzając gigantyczny biznes pod nazwą NBA. Wreszcie zmieniliśmy się my - fanatycy dynastii "Byków", kibice Houston Rockets, czy dawnych Knicksów. Jesteśmy starsi. Tamte portki już na nasze brzuchy nie wejdą, a czas na boisku zabrała praca. Może stąd ta nostalgia? P.S. O naszą NBA nie mamy co się martwić. Niedzielny Mecz Gwiazd potwierdził, że liga jest w dobrych rękach.