Nie pomógł Wayne Rooney, ani Nani, który pod ręką Aleksa Fergusona ociera się chwilami o geniusz Cristiano Ronaldo. Do 43. minuty Manchester United przetaczał się po Bayernie jak walec, mimo tego musiał jednak pożegnać Champions League. Wskrzeszony został mit Niemców bijących się zawsze do końca, zrujnowana seria Anglików, którzy w ostatnich trzech latach mieli w półfinałach po trzy zespoły. Nie wierzę, by porażki Anglików, były wyłącznie dziełem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Po trzech chudych latach, Europa zaczęła w końcu gonić Premier League. Pamiętam niedowierzanie, gdy w ubiegłym roku na numer 1 na kontynencie kreowana była niewiarygodnie grająca Barcelona. Nie tylko "wyznawcy" ligi angielskiej uważali, że nim nie będzie dopóki nie pobije zespołów z Wysp. To, co udało się Pepowi Guardioli, w tym roku skopiowało kilku innych trenerów z Jose Mourinho i Louisem van Gaalem. Po tragicznie ciężkim początku sezonu, a także dziewięciu latach porażek, Bayern wraca na swoje miejsce w Europie. Inter czekał na półfinał Champions League tylko dwa lata mniej. Lyon osiąga go po raz pierwszy, właśnie wtedy, gdy przestał być we Francji bezdyskusyjnym numerem 1. Jedynym autentycznym faworytem w półfinale jest Barcelona - co nie wróży jej zbyt dobrze w tym rewolucyjnym sezonie. Anglicy nie zostali obaleni przez jedną siłę, ale sumę zjednoczonych sił. Najpierw Liverpool był gorszy od Francuzów i Włochów, potem Chelsea od mistrza Serie A, wreszcie Arsenal od mistrza Hiszpanii, a na końcu Manchester od lidera Bundesligi. Rola faworyta jest ciężka i niewdzięczna, być może więc reprezentacja pewnego mocarstwa, która wybiera się po mistrzostwo świata do RPA, powinna wybrać raczej rolę czarnego konia? Nawet jeśli prowadzi ją trener z Włoch. Dyskutuj o artykule z Darkiem Wołowskim! Czytaj również: Bayern wstał z kolan, Manchester United wyeliminowany! Ferguson oskarża piłkarzy Bayernu