W 15. rocznicę śmierci Andrzeja Grubby jego długoletni partner, nie tylko deblowy, Leszek Kucharski mówi Interii o wspólnej połowie życia i nie zawsze kolorowych relacjach. Maciej Słomiński, Interia: Czy pamięta pan swoje pierwsze kroki w tenisie stołowym? Leszek Kucharski, były znakomity zawodnik tenisa stołowego, dziś trener: Pierwszych kroków nie, ale stawiałem je jeszcze w brzuchu u mamusi i to wcale nie jest żart. Moja mama, Magdalena Skuratowicz-Kucharska została mistrzynią Polski w tenisie stołowym w 1959 roku. Urodziłem się 8 lipca, a krajowy czempionat odbywa się zawsze w lutym lub marcu. Łatwo policzyć, że mama, zdobywając złoty medal była w czwartym miesiącu ciąży. Raczkowałem w tenisie stołowym jeszcze przed urodzeniem. A pierwsze świadome wspomnienie? - Opowiadano mi, że jak miałem dwa-trzy tygodnie leżałem w kołysce pod stołem tenisowym. Mama w tym czasie grała. Dźwięk odbijanej piłki słyszałem od zawsze. Wychowywałem się, nie jak rówieśnicy, na boisku piłkarskim, a na sali tenisowej. Pierwsze moje wspomnienia to dojazdy o g. 16 kolejką elektryczną z Gdańska do Gdyni z mamą, na jej treningi. Wracaliśmy o g. 22-23. Był pan skazany na karierę w tenisie stołowym? - Trudno powiedzieć czy to kariera. To całe moje życie. Skazany? To słowo źle się kojarzy. Gdybym dostał wyrok nie byłbym do dziś przy tenisie stołowym. Mam nadzieję, że do końca tak zostanie. Na okładkę świetnego niegdyś pisma "Sportowiec" trafiali mistrzowie świata i olimpijscy. Pan, jako przedstawiciel niszowej wtedy dyscypliny sportu, już jako nastolatek tam zagościł. - Byłem uważany za wielki talent i nadzieję. W artykule w "Sportowcu" został pan przedstawiony jako zbuntowany nastolatek. Przeciw czemu pan się buntował? Przeciw tenisowi stołowemu? - Nie, skądże! Przeciw szeroko pojętemu systemowi edukacji (śmiech). Dla mnie ważne było zwycięstwo. To mama mnie tego nauczyła. Znalazła też Andrzeja Grubbę. - Wynalazła go w Starogardzie Gdańskim, dokąd przybył z malutkiej Zelgoszczy. Gdy miał 15 lat, mama ściągnęła go do Gdańska, poszedł do "Topolówki" jednego z najlepszych liceów, które potem kończyli m.in. bracia Kurscy. Ja miałem talent w ręce, Andrzej w ciele, był proporcjonalniej zbudowany. Grubba przerósł mnie wynikami, również dzięki niemu doszedłem do tego, do czego doszedłem. Gdyby go nie było, być może byłbym pierwszy w Polsce, ale na arenie międzynarodowej nie odniósłbym sukcesów. I na odwrót. To, że byliśmy w jednym miejscu, to naczelny powód, że doszliśmy do takiego poziomu. Cały czas współzawodniczyliście. - Rywalizacja była głównym motorem naszego rozwoju. Trochę później zakładaliśmy się o kasę na treningach, kto wie czy te mecze nie było bardziej zacięte niż na mistrzostwach Polski? Nie mieliśmy systemu. Opieraliśmy się na naszych charakterach. Trafiło się dwóch takich, co mogło i chciało. Nie mieliśmy specjalistycznego treningu, nie mieliśmy psychologów i fizjoterapeutów. Mieliśmy siebie. Byliśmy naturszczykami. W którym momencie pojawił się Adam Giersz? - W późniejszej fazie. Jego główną rolą było utrzymanie nas razem. Mając 17-18 lat byliśmy najlepsi w Polsce. Kluby ze Śląska, sponsorowane przez kopalnie, płaciły lepiej niż skromny AZS Gdańsk. Adam tłumaczył, że nie warto. Miał rację. Mawia się, że przenieśliście tenis stołowy ze świetlic na salony. - Mimo że wciąż byliśmy w ścisłej światowej czołówce, nigdy z Andrzejem nie zostaliśmy mistrzami świata. Polski sport nie miał wtedy zbyt wielu gwiazd, w telewizji były dwa kanały, na jednym z nich o godzinie 17 leciał mecz Superligi Polska - Szwecja. Oglądali wszyscy. To se ne vrati. Co to były za rozgrywki, ta Superliga? - Międzynarodowa liga najsilniejszych reprezentacji europejskich: Szwecja, RFN, Polska. Dwóch mężczyzn grało przeciw sobie, potem singiel kobiet. Na koniec debel i mikst. Wszyscy grali w najsilniejszych składach, bardzo popularne rozgrywki. Na mecze Superligi w katowickim "Spodku", poznańskiej "Arenie" czy olsztyńskiej "Uranii" przychodziło po kilka tysięcy osób. W polskiej lidze na mecze AZS Gdańsk chodziło kilkaset osób, część musiała odjeść z kwitkiem, W 1984 roku Andrzej Grubba został sportowcem roku w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". - To świadczyło o naszej popularności. Andrzej został, nie najlepszym, bo to trudno zmierzyć, a najpopularniejszym sportowcem kraju, będąc "zaledwie" wicemistrzem Europy. Zostawił w pokonanym polu wielu mistrzów. Andrzej zawsze dbał o dziennikarzy, poza tym miał wyniki. Cieszył się pan razem z nim? - To ja chciałem być pierwszy! Tak już jest w sporcie indywidualnym. Była zazdrość? - Nie. Byliśmy zdani na siebie przez połowę kariery. Zdarzało się, że jeździliśmy na zawody sami, we dwójkę. Ja byłem jego trenerem, on moim. Byliście przyjaciółmi? - Z jednej strony byliśmy innymi ludźmi, z drugiej wiele sylwestrów spędziliśmy razem. Bez mrugnięcia okiem pożyczaliśmy sobie kasę. Na mieście mówi się, że wasze relacje bywały różne. - To jest rywalizacja, ale my nie mieliśmy złych stosunków. Po karierze Andrzej został wiceprezesem PZTS, wtedy poprosił mnie o poprowadzenie kadry kobiet. Największy niedosyt? - Ćwierćfinał igrzysk olimpijskich w 1988 roku, w Seulu. 19-19 w decydującym secie, grało się do 21. Dwie piłki od medalu. Niestety, przegraliśmy z chińską parą, późniejszymi mistrzami olimpijskimi. Potem się z Grubbą na jakiś czas rozeszliście. Burzliwe rozstanie? - Nie. Wszystko elegancko. Doszliśmy do wniosku, że czas odpocząć i na rok czy dwa zmienić partnerów. Byliśmy indywidualistami. Między nami nie zawsze było kolorowo. Panu to wyszło na dobre. - Rok później zdobyłem wicemistrzostwo świata w parze z Zoranem Kaliniciem z Jugosławii. Przed turniejem nigdy nie trenowaliśmy razem. Mówiłem do niego po polsku, on rozumiał. Rotacje pokazywaliśmy sobie na palcach. W finale w Dortmundzie prowadziliśmy 1-0 w setach i 11-8, Niemcy puścili "świnię" o kant stołu i się posypało. Ostatniego seta przegraliśmy do 19. Czego zabrakło wam, żeby wspiąć się na sam szczyt? - Szwedzki tenisista Erik Lindh powiedział do Grubby, że on jest "Mr. Ostrożny". Andrzej nie lubił dwóch gier - pierwszej rundy i finału. Zabrakło psychiki. Jemu i mnie. Byliśmy kiedyś na Pucharze Świata, gdzie Andrzej wygrał w cuglach. Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem. W turnieju stracił jednego seta. Od ćwierćfinału grał z Chińczykami, w żadnym secie nie dał im zdobyć więcej niż 16 punktów. W takiej fenomenalnej był dyspozycji. Byliście przeciwieństwami. Grubba robił wrażenie grzecznego, pan to ogień. - Robił wrażenie, ale tłamsił emocje w sobie. Ja od razu wyrzucałem wszystko z siebie. Joergen Persson kiedyś się śmiał, że jak rzuciłem rakietką, to zawaliła się hala w szwedzkim Halmstad. To oczywiście żart, ale faktycznie byłem impulsywnym zawodnikiem. Ile medali przeszło wam koło nosa? - Osiem. Marnowaliśmy meczbole, przegrywaliśmy do 19. Psychika. I jego, i moja. Ewidentnie. Ostatnie wasze wspólne igrzyska to Barcelona w 1992 roku. - Prowadziliśmy 1-0 i 20-11. Dziennikarze poszli pisać swoje relacje, w radiu mówili z kim zagramy w następnej rundzie. Wyjątkowo Andrzej zagrał słabiej, przeważnie to ja zawodziłem. Powiedziałem, że po takiej porażce wracam do domu. Nie było miejsc w czarterze, to wróciłem w kabinie pilotów. Co pan teraz porabia? - Jestem, jak co roku, przez całe wakacje na obozie tenisowym na Warmii i Mazurach. Teraz w Górowie Iławeckim. Na sali mamy 27 stołów, trenują Polacy, ale również zawodnicy ze Skandynawii, Wysp Brytyjskich. W tym roku jest mniej międzynarodowo ze względu na koronawirusa. Szczegóły są na stronie mojej Akademii Pingpongowej. Pingpongowej? Sportowcy uprawiający pana dyscyplinę bardzo się obruszają na tę nazwę. Prostują, że wasz sport to "tenis stołowy", nie "ping pong". - Ależ są to dwie oddzielne dyscypliny sportu! W 2011 roku powstała nowa dyscyplina sportu, która nazywa się "ping pong". Rakietka nie ma okładziny, pokryta jest tylko lekko papierem ściernym. Jeśli ja bym panu zaserwował 50 razy rakietką z okładziną, która ma rotację, nie odbierze pan ani razu, gwarantuję. W ping pongu każdy ma taką samą rakietkę. Po secie przechodzi się na drugą stronę stołu i gra się rakietką, którą wcześniej grał rywal. Oczywiście, mimo nazwy akademii, pozostałem wierny tenisowi stołowemu. Czy jest szansa, by dziś polski tenis stołowy nawiązał do czasów Andrzeja Grubby i Leszka Kucharskiego? - Nie mamy szans konkurować z Chińczykami, czy szerzej Azjatami. Ten kontynent strasznie nam odjechał. Może trafić się jakaś perełka, gwiazda jak kiedyś Jan-Ove Waldner, Jean-Philippe Gatien czy później Timo Bohl. W Chinach tenis jest sportem narodowym, na który idą olbrzymie, nieograniczone środki. Mają znakomitych trenerów i system szkolenia. Na czwórkę dzieci przypada jeden szkoleniowiec. Mają tam reżim treningowy, którego nie zniesie nikt poza Azją. Dziecko, które ma 10 lat spędza w ośrodku, jednym z setek, w ciągu tygodnia sześć dni na sali, każdego dnia co najmniej sześć godzin. Nie jest to do zaakceptowania poza Azją. Na Starym Kontynencie znajdzie się może pięć osób, które będą w ten sposób trenować. Dla nas są oni niedoścignieni. Jeszcze chciałem zapytać o Andrzeja Grubbę. Słynął ze świetnego bekhendu, czy to dlatego że naturalnie był leworęczny? - Był ewenementem. Nikt tak późno jak on nie zaczął i tak szybko nie doszedł do światowej czołówki. W tenisie zmienił rękę. Dlatego pracowały mu obie półkule. Choroba powaliła Andrzeja Grubbę szybko, w niecały rok. - Pamiętam jak ostatni raz graliśmy w piłkę na hali, dwa miesiące przed diagnozą. Strzelił bramkę z mojego podania. Ostatnią. O chorobie dowiedziałem się z drugiej ręki, Andrzej nie bardzo się z tym uzewnętrzniał. W sieci jest mnóstwo bzdur. Czytałem, że Grubba zachorował od kleju, którym kleiliście okładziny do rakietek. - Nigdy się nie dowiemy. Faktem jest, że gdy moja żona maluje paznokcie to cały dzień nie może mnie być w domu. Od razu głowa mi pęka, jestem strasznie czuły na acetonowe zapachy, lakiery itd. Kleiliśmy ręką, która najbardziej wchłania. Dziś są inne kleje, wodne i nieszkodliwe. Jaka jest prawda? To by musiał Doktor House powiedzieć. Gdyby dziś żył, kim by był Andrzej Grubba? - Myślę, że przez władze polskie doszedłby do światowych władz tenisa stołowego. A gdyby wszedł przez te drzwi? - Byłbym bardzo szczęśliwy. Rozmawiał Maciej Słomiński * Andrzej Grubba przyszedł na świat w Brzeźnie Wielkim, 14 maja 1958 roku. Był 26-krotnym mistrzem Polski, zwycięzcą turnieju Europa TOP-12 (1985) oraz zdobywcą Pucharu Świata (1988 rok). Na mistrzostwach świata i Europy zdobył razem piętnaście medali, lecz tylko jeden złoty. W roku 1982 wygrał rywalizację w Budapeszcie w grze mieszanej, występując razem z Holenderką Bettiną Vresekoop. W roku 1984 wygrał plebiscyt "Przeglądu Sportowego" na najpopularniejszego polskiego sportowca. 21 lipca 2005 roku Andrzej Grubba zmarł w swoim domu w Sopocie w wieku zaledwie 47 lat.