Błąd arbitra, który nie dostrzegł gola dla Milanu, wypaczył wynik hitu weekendu, ocalając dla Juventusu miano jedynego zespołu niepokonanego w wielkich ligach Europy. Poza tą grubą pomyłką zdarzyło się całe mnóstwo mniejszych, wpływających na wyniki innych spotkań o krajowe mistrzostwo. Nawet Jose Mourinho przyznał, że w meczu z Realem Rayo nie zasłużyło na porażkę. Już w 19. minucie arbiter nie zauważył ciosu łokciem wymierzonego Diego Coscie przez Sergio Ramosa w polu karnym. Powinna być jedenastka i czerwona kartka, tymczasem Ramos grał do końca. Już wcześniej Pepe z właściwą tylko sobie gracją nadepnął Pitiego - także bez konsekwencji. W końcu arbiter pokazał czerwoną kartkę, tyle że niesłuszną - Michu trafił w piłkę w starciu z Khedirą, wylatując z boiska. Dla jasności: wspominam tylko o tych błędach, które wytyka arbitrowi prasa madrycka, uważana za fanatycznie "prorealowską". Zaledwie 5 km od stadionu Rayo, gdzie - z pomocą sędziów i po fantastycznym golu Ronaldo - Real zrobił kolejny krok do mistrzostwa, Barcelona grała z Atletico. Poza aspektami sportowymi: czyli pytaniem, w jaki sposób i na jak długo Diego Simeone zdołał zbudować tak mocną i zdeterminowaną drużynę z grupy futbolowych rozbitków, na pierwszy plan też wybijała się praca arbitra. Mylił się koszmarnie. Przy spalonych, których nie było, a po których gospodarze mogli skontrować pędzących ślepo do przodu Katalończyków. A zagranie ręką Sergio Busquetsa w jednej z ostatnich akcji meczu? Oczywisty rzut karny. Bezsilny Simeone powiedział tylko ironicznie, że nie będzie opłakiwał pracy sędziego, choć kosztowała go ona pierwszą porażkę w roli trenera klubu z Vicente Calderon. W tych okolicznościach wspaniałe gole Ronaldo i Messiego zeszły na drugi plan. O nich mówi się mniej, bo to oczywista oczywistość. W Barcelonie nie mają wątpliwości, że arbitrzy z wszystkich sił wspierają marsz Realu po mistrzostwo, w Madrycie debatują o spiskach na rzecz rywala z Katalonii, sięgając z upodobaniem do czasów norweskiego arbitra Toma Ovrebo i pojedynku z Chelsea w półfinale Ligi Mistrzów (2009). Debata o pracy sędziów jest konieczna i nieunikniona. Ma też tę zaletę, że każdy znajdzie tam argumenty dla poparcia swojej tezy. Pamiętam w 2009 roku, kiedy różnica między Barceloną i Realem była największa, media w Madrycie pisały o "mistrzu zadekretowanym" sugerując, że "panowie w czerni" pilnują, by "Królewscy" nie zbliżyli się nawet do Katalończyków. Wystarczy spojrzeć na drugą pozycję w tabeli Primera Division, by zorientować się, gdzie lamenty są głośniejsze. Teraz w Barcelonie, bo traci do Realu 10 pkt. To, że Pep Guardiola czy Andres Iniesta zachowują spokój w publicznych wystąpieniach, nie znaczy, że robią tak wszyscy w Katalonii. Niedawno pewien wzięty pisarz w artykule w "El Mundo Deportivo" zaproponował Barcelonie, by wycofała się z rozgrywek, bo są one ustawione przez mafię sędziowską. Postronny kibic doznaje zawrotów głowy. Wie jedno: arbitrzy się mylą. Jak zważyć te wszystkie błędy, jak wyciągnąć z nich średnią? Powoli dochodzimy do wniosku, że to nie Barca i Real rywalizują o mistrzostwo, ale jakieś ciemne siły pchają ich do tego. Łatwo uwierzyć, że skoro oba kluby wydają na utrzymanie drużyn setki milionów euro, mogą dorzucić coś, by zapewnić sobie przychylność sędziów. I koło się zamyka. Zamiast rywalizacji na boisku widzimy machinacje pod stolikiem. To wszystko czyni nas frustratami, jeśli oczywiście przegrywa nasza ulubiona drużyna. Bo kiedy arbitrzy krzywdzą rywala, dokonują "aktu sprawiedliwości dziejowej". Rywalizacja Realu z Barceloną trwa wiek cały, każdy znajdzie w tym czasie dość wygodnych dla siebie argumentów. Odwołajmy się do autorytetów. Może one podpowiedzą nam, jak poradzić sobie w tej zgniłej, futbolowej dżungli? Franz Beckenbauer zaryzykował kiedyś karkołomną tezę, że pomyłki sędziowskie są takim samym czynnikiem, jak nierówna trawa, wiejący wiatr czy padający deszcz. Teoria bardzo trudna do przyjęcia dla kibica. Tak jak ta, że suma zysków i strat pomyłek sędziowskich wychodzi na zero w dłuższej perspektywie. Dla każdego klubu na świecie? Też nie sposób w to uwierzyć. Wszystko to są metody czysto psychologiczne, obliczone na to, by nie zwariować, zatapiając się w gąszczu bez wyjścia. No i zachować jakąś frajdę z oglądania futbolu. Od zawsze arbitrzy - celowo lub nie - zaprzepaszczali wysiłek prezesów, piłkarzy i trenerów. Czasem tworząc z nimi korupcyjne układy: jest dość dowodów, by wierzyć, że tak właśnie było. Afera w polskiej piłce jest tylko jednym z przykładów, każde rozgrywki miały, lub mogłyby mieć, swoje skandale. A jednak łatwiej uwierzyć, że istnieją miejsca i kraje, gdzie oszustwa są bardziej prawdopodobne. Trudniej wyobrazić sobie szajkę sędziowską działającą w Premier League. W gąszczu oskarżeń, podejrzeń i pomówień, w zacietrzewieniu i zaślepieniu fanów nieuczciwym sędziom pracuje się z pewnością łatwiej. Trudniej ich znaleźć, skoro oskarża się wszystkich. Wściekli kibice tracą zresztą z pola widzenia faktyczny problem, bo zaczynają zwalczać się nawzajem. Jedyną metodą zdaje się jednak zimne patrzenie na sprawy. Są rzeczy, których nie sposób udowodnić, co nie znaczy, że nie istnieją. Zmagania z korupcją w piłce, ale też ze zwykłymi pomyłkami arbitrów, są tak samo w interesie fanów Realu, jak i Barcelony. Dopóki media i szefowie klubów będą z nimi wojować, każdy na swój sposób, i traktować arbitrów jak narzędzie do osiągania własnych celów, dopóty takie frustrujące weekendy, jak ten, który jest za nami, będą powtarzały się często. To, czego nie da się udowodnić, trzeba póki co zostawić na boku. "Messi i Valdes wciąż się nie poddają" - napisał dziennik "Marca" po zwycięstwie Barcelony z Atletico. Faktycznie skrytykowany niedawno przez Diego Maradonę bramkarz Barcy zagrał wspaniale. Messi zdobył genialną bramkę pokazującą, że jak się wcześnie zacznie, to w wieku 24 lat można osiągnąć pełną dojrzałość. Spotkanie na Vicente Calderon było bardzo dobrą reklamą Primera Division i nawet sędzia tego nie zdołał popsuć. Zespół Simeone zagrał niemal idealnie. Chwilami miało się wrażenie, że przy każdym z graczy Barcy, który dostaje piłkę, jest po trzech rywali - wyglądało to nawet na cud, bo wciąż na boisku było tylko jedenastu gospodarzy. Po ostatnim finale Champions League największy guru trenerski Alex Ferguson ogłosił, że na Katalończyków nie ma rady, tymczasem radę znalazło już kilku skromniutkich rywali z ligi hiszpańskiej, którym bardzo daleko do możliwości i klasy Manchesteru United. Jeśli Atletico utrzyma ten poziom dłużej, "liga dwojga" może stać się tylko ciekawsza. A przecież Simeone nie kupiono 11 nowych graczy - potrafił on scalić w zespół piłkarzy przegrywających wcześniej z kim popadnie. Więcej takich trenerów w lidze hiszpańskiej, a wtedy będą także inne problemy poza sędziowaniem. Czy Argentyńczyk wymyśli także sposób na Real Madryt, z którym klub z Calderon nie wygrał od czasów, gdy jego nowy trener biegał po boisku? Dyskutuj o artykule z Darkiem Wołowskim Real od rana do nocy! Bądź na bieżąco i zaprenumeruj wszystkie informacje na jego temat! Barca na okrągło! 24 h na dobę! Nie przegap żadnego newsa! Zaprenumeruj informacje na jej temat!