Z jednej strony Wayne Rooney, najjaśniejszy gwiazdor Manchesteru United, który zdobył w Premier League 26 goli i jeszcze kilka miesięcy temu był murowanym kandydatem do "Złotej Piłki", z drugiej Jozy Altidore, spadkowicz z Hull City - w całym sezonie trafił do siatki jeden raz. W drugiej linii nieśmiertelna para Lampard-Gerrard (razem 31 goli i 24 asysty dla Chelsea i Liverpoolu), z drugiej dwójka wyrobników ze średnich drużyn Bundesligi Bradley (Borussia M.) i Clarke (Eintracht). W obronie? A kogo tu porównać: wielkiego Johna Terry'ego z Chelsea do gracza Watfordu Jaya DeMerita? Wszyscy potakiwaliśmy głowami, gdy David Beckham uciekał z LA Galaxy do Milanu, bo w słabej MLS nie był w stanie przygotować się do mistrzostw, tymczasem najbardziej znany amerykański piłkarz Landon Donovan musiał dać sobie z tym radę. I dał. Porównując piłkarza po piłkarzu w meczu z Anglią, Amerykanie powinni zostać starci z powierzchni ziemi. Jedynie bramkarz Evertonu Tim Howard mógł nie mieć poczucia niższości wobec Roberta Greena z West Ham United. Amerykanin bronił znakomicie, Green koszmarnie skiksował przy niegroźnym strzale Dempseya, co ratuje w Anglikach poczucie, że nie wygrali meczu inaugurującego mundial, bo po prostu wciąż nie mają golkipera. Nic bardziej błędnego. Bez względu na bramkę dla USA, który obciąża Greena, drużyna Fabio Capello powtórzyła wszystkie stare, angielskie grzechy. Lampard znów nie potrafił nawiązać porozumienia z Gerrardem, Rooney nie zrobił różnicy, mecz faworyta z przeciętniakiem wyglądał dokładnie tak, jak chciał ten drugi. Dużo biegania, ostrych starć, walki wręcz, mało refleksji i zimnej kalkulacji. A przecież wszystko zaczęło się dla Anglików idealnie: od bramki Gerrarda już w 4. min. Było 86 minut na zdobycie drugiej, a wtedy nawet kiks Greena, nic by Amerykanom nie dał. Zwalanie winy na bramkarza byłoby poważnym błędem Anglików. Gerrard, Lampard, Terry, Rooney, Ashley Cole i cały ten nieprzebrany gwiazdozbiór z najlepszej ligi świata nie potrafił poprowadzić meczu tak, żeby o wyniku rozstrzygały ich indywidualne umiejętności. Może więc drużyna Fabio Capello nie jest wcale faworytem mistrzostw w RPA? Może to tylko pobożne życzenia kibiców w Anglii chcących dostrzec jak stary mistrz strategii odmienił ich reprezentację? To wszystko rozstrzygnie się w meczach fazy pucharowej, choć z taką grą jak wczoraj niepewne są nawet zwycięstwa nad Słowenią i Algierią. Gracze USA mają nie mniej uzasadnione aspiracje do wyjścia z grupy. Skromni, ale nie znający kompleksów Amerykanie pokazali jeszcze raz sporą klasę. Mogliby stać się wzorem dla wszystkich drużyn przeciętnych, bo udowadniają, że na bazie kondycji, siły, dyscypliny i ambicji da się wydzierać punkty rywalom z topu - wystarczy przypomnieć Puchar Konfederacji, w którym w półfinale pobili Hiszpanię, w finale napędzając strachu Brazylijczykom (prowadzili 2-0). Tak jak Franciszek Smuda, tak i Bob Bradley nie ma w drużynie gwiazd, ale potrafił stworzyć silną grupę mającą wysokie morale i swój pomysł na grę. Polski futbol nie ma potencjału, by brać przykład z Brazylijczyków, czy Hiszpanów, niech uczy się od Amerykanów. Jeszcze niedawno byli lata świetlne za nami. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego