"Oczywiście, zapewne, jest utalentowany, udowodnił to latem, a teraz zaczyna potwierdzać zimą" - tego typu opinie powtarzają dziś z pewnością wszystkie autorytety od skoków na nartach. W dyscyplinie, w której najuczciwsze zdanie brzmi: "I dont know", nigdy nic pewnego jednak nie ma. Wiadomo, że są narty, śnieg, wiatr, skocznia i zawodnik, a sukces daje ich pełna harmonia. Czysto teoretycznie wiadomo nawet, na czym ona polega. Sam Kamil Stoch z pewnością nie wie jednak, dlaczego eksplozja formy przesunęła się o parę miesięcy, bo choć można dorobić do tego ideologię, że szczyt szykowany był na mistrzostwa świata w Oslo, on uczciwie przyznaje, iż na dalekie loty liczył od startu sezonu. Latem narobił sobie nadziei, zimę zaczął kolejnym wielkim rozczarowaniem. Romantycznie i tajemniczo Skoki na nartach to dyscyplina tak samo romantyczna, jak i tajemnicza. Nikt z fachowców tak naprawdę nie wie, dlaczego jeden zawodnik uzyskuje szczyt formy w 17. roku życia, a inny sześć lat później. W 1992 roku Fin Toni Nieminen wygrał Puchar Świata, Turniej Czterech Skoczni, a także w Albertville trzy medale olimpijskie, by od pełnoletności nagle zmienić się w przeciętniaka. Nadziei na powrót na szczyt nie porzucił aż do 2004 roku, kiedy po zajęciu piątego miejsca w mistrzostwach Finlandii ostatecznie powiedział: "dość". Dobijał wtedy do trzydziestki. Kiedy Adam Małysz miał 17 lat, wujek i trener Jan Szturc namówił go, by porzucił kombinację norweską dla skakania. Debiut w Pucharze Świata dał mu 51. miejsce, a w pierwszym w życiu Turnieju Czterech Skoczni był 55. 17 marca 1996 roku w Oslo wygrał jednak pierwszy konkurs PŚ, akurat w dniu, gdy jego idol Jens Weissflog zakończył karierę. Dwa lata później Polak skakał jednak tak fatalnie, że chciał rzucić sport i szukać pracy w wyuczonym zawodzie dekarza. Gdy to zrobił, nie byłoby "Małyszomanii", a także czterech Kryształowych Kul, czterech medali olimpijskich, czterech tytułów mistrza świata. Tuż przed igrzyskami w Vancouver będący komentatorem telewizyjnym Weissflog radził Polakowi, by dał sobie spokój ze skakaniem, bo nie ma szans walczyć z młodymi i trochę rozmienia na drobne swoją sławę. Małysz nie posłuchał idola zaliczając najlepsze igrzyska w karierze. W wieku 33 lat! Krajobraz po Małyszu Po Małyszu skoki w Polsce nigdy nie będą już tym samym sportem. Wydawało się, że wielkie zainteresowanie i ogromne pieniądze, które dała tej dyscyplinie "Małyszomiania" muszą wykreować następców. Pierwsza wersja była w ogóle taka, że Małysz wcale nie jest aż takim fenomenem, ale polska szkoła skoków wzbogacona wiedzą psychologa Jana Blecharza i fizjologa Jerzego Żołądzia zrobi znakomitości także z Wojciecha Skupienia i Roberta Matei. Szybko okazało się to nierealne. Czekaliśmy rok, dwa, trzy, właśnie w styczniu minęło 10 lat od wielkiej eksplozji Małysza. Dziesiątki chłopaków miało mu dorównać, Mateusz Rutkowski był nawet mistrzem świata juniorów wygrywając po pasjonującej walce z Thomasem Morgensternem. Niedługo potem wyleciał z kadry za alkohol, Austriak jest dziś liderem Pucharu Świata. Czarnej dziury już nie będzie Kamil Stoch został mistrzem Polski w grudniu 2007 roku, czyli mając skończone 20 lat. Zawsze wściekał się, gdy porównywano go do Małysza mówiąc, że nie chce nikogo kopiować. Lata startów u boku mistrza zmieniły jego pogląd o 180 stopni. Dziś wie, że bez sukcesów skoczka z Wisły nie miałby najmniejszych szans na uprawianie sportu w tak komfortowych warunkach. Stoch nie ma już kłopotu z przyznaniem się do podziwiania Małysza, uczenia się od niego determinacji, cierpliwości i pokory, bez zażenowania powtarza też słowo w słowo wyświechtane zdanie o dwóch równych skokach. Polskie skoki potrzebowały Stocha. Tak jak kiedyś Małysza. Potrzebowały kogoś, kto ściągnie dziesiątki tysięcy kibiców na Puchar Świata w Zakopanem, kiedy największy idol ogłosi, że kończy karierę. Niech Małysz wygrywa jak najdłużej, ideałem byłoby mieć dwóch zawodników w czołówce, tak jak w ostatnich kilku tygodniach. Od dłuższego czasu groziło nam jednak druga skrajność, - czyli czarna dziura. Mistrzostwa, jakich jeszcze nie było Mistrzostwa świata w Oslo mogą być dla polskich kibiców wręcz pasjonujące. Nareszcie jest nadzieja na dalszy ciąg przygody, która od dekady ma tylko jednego bohatera. Dwa zwycięstwa w Pucharze Świata to jednak za mało, by nazywać Stocha "nowym Małyszem". 23-letni skoczek z Zębu wie, że takie sukcesy jak starszemu kumplowi przytrafiają się wyłącznie wybrańcom losu. W Zakopanem wielki Simon Ammann, który sprzątnął Małyszowi trzy olimpijskie złota powiedział, że mimo wszystko nie odważyłby się porównać do Polaka. Co będzie po Małyszu? Nie musimy mieć zaraz drugiego, wielkiego mistrza, ale choć jednego skoczka w czołówce i kilku młodych, zdolnych przeskoczyć bulę. Jak wielka jest w Polsce potrzeba doczekania następcy skoczka z Wisły, przekonaliśmy się choćby na przykładzie Klemensa Murańki, o którego w wieku 15 lat sponsorzy już się zabijali. Jak dotąd następcy mistrza dostarczali swoim fanom głównie zmartwień. Stoch jest dopiero czwartym Polakiem po Stanisławie Bobaku, Piotrze Fijasie i Małyszu, który wygrał zawody Pucharu Świata. Pierwszy zwyciężył raz, drugi trzy, trzeci 39. razy. Jak widać wymagania nie są zbyt wygórowane, by wcisnąć się na drugą pozycję. Potem jednak zaczyna się podejście na jeden z najbardziej stromych szczytów świata. Czytaj inne teksty Darka i dyskutuj z nim na blogu. Kliknij!