"The New York Times" pisze, że świat amerykańskiego sportu zawodowego jest politycznie podzielony niemal tak samo jak reszta narodu. Jedni w Białym Domu widzą Kamalę Harris, drudzy Donalda Trumpa. Ekscentrycy Trumpa Donald Trump mawia, że tylko „przegrani nie mają ego”. Już na przełomie XX i XXI wieku był celebrytą, jego związki z popkulturą amerykańskiego sportu są znacznie bliższe niż te, którymi pochwalić może się Harris. W 2013 roku został wprowadzony do WWE Hall of Fame za zasługi dla promocji wrestlingu, podczas sławnego show „Battle of the Billionaires” golił na łyso właściciela federacji i swojego wieloletniego serdecznego przyjaciela, Vince’a McMahona. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy w tych wyborach wprost poparły go dwie inne rozpoznawalne postaci wrestlingu - Undertaker i Hulk Hogan. - Byłem tchórzem. Moje poparcie dla Trumpa miało milczący charakter. Byłem tym gościem, który bał się postawić znaku popierającego Trumpa na swoim podwórku, nie nosił koszulek z wizerunkiem Trumpa, czapki z Trumpem. Potem jednak do niego strzelili, próbowali go zabić i musiałem zabrać głos - mówił Hogan w podcaście „Impaulsive” Logana Paula, gwiazdora nowej ery WWE, nawiązując do wydarzeń z Butler w stanie Pensylwania, gdzie 13 lipca kandydat Partii Republikańskiej został postrzelony przez Thomasa Matthew Crooksa. Hogan w kampanię prezydencką zaangażował się całym sercem. Magazyn Time pisał, że jego wystąpienia popierające Trumpa były „nasiąknięte nostalgiczną magią teatralności”, którą zresztą 45. prezydent Stanów Zjednoczonych uznaje za największą siłę swojej kandydatury już na poziomie nieśmiertelnego hasła wyborczego: „Make America Great Again”. Trump przyjął zaproszenie od Undertakera, czyli Marka Calawaya, do jego podcastu „Six Feet Under”, usłyszał w nim podziękowania za... sprawianie, że polityka stała się mniej nadętą rozrywką niż bywało to drzewiej. Przyjacielem Trumpa jest Dana White, prezydent UFC. Amerykanie zauważają, że 78-letniego biznesmena i polityka w zdecydowanie „niemilczący” sposób popierała cała plejada gwiazd MMA: Sean Strickland, Colby Covington, Beneil Dariush albo Justin Gaethje, którzy nie ukrywają swojego przywiązania do konserwatywnej, prawicowej, nacjonalistycznej wizji kraju. Trump jest stałym bywalcem gal UFC, pokazuje się na nich z rodziną, nawet w trudnych momentach, po aferach i sądowych wyrokach, gdy wydawało się, że chociaż czasowo będzie ukrywał się przed reflektorami i kamerami. Zdarzało się, że widownia między walkami skandowała: „We love Trump!”. - To człowiek, który wytrzyma wszystko. I silny lider na trudne czasy - prawił mu komplementy Dana White, który podobnie jak Hogan nie stronił od wychodzenia na scenę podczas kampanii prezydenckiej. Strona politycznych zwolenników kandydata Republikanów obfituje w kolorowe ptaki sportowego środowiska. Dennis Rodman wciąż chyba jeszcze nie pozbierał się z wrażenia po spotkaniu i uścisku dłoni Trumpa z Kim Dzong Unem. Działo się to w 2018 roku, gwiazdor NBA z lat 90. płakał na antenie CNN, sześć lat później niezmiennie podkreśla, jak ważny był to gest solidarności dla ludzi w Korei Północnej, z którą sympatyzuje. Mike Tyson mówił niedawno, że Trump przez szeroko pojęty „establishment” traktowany jest jak kilkadziesiąt lat temu „obchodzono się z czarnoskórymi”, stąd ich wzajemne zrozumienie. W podobnym tonie wypowiadają się Don King, słynny bokserski promotor i Lawrence Taylor, gwiazdor NFL z ubiegłego wieku. Ich poglądy najlepiej przedstawia fantastyczny reportaż pt. „Dostrzegają siłę, czyli czarne ikony sportu kształtują poglądy Donalda Trumpa na temat rasy, polityki i męskości” na portalu Semafor. Fragment autorstwa dziennikarki Kadii Goby: „Spotkałam Trumpa w Mar-a-Lago. Właśnie zakończył rozmowę z dr. Philem. Zapytałam go, jak właściwie powinnam interpretować peany, które właśnie na jego część wyśpiewały mi czarnoskóre legendy sportu z minionych lat. - Widzą siłę. Podziwiają tę siłę. Chcą siły. Tylko ona niesie za sobą bezpieczeństwo. Nie życzą sobie, żeby do naszego kraju zjeżdżały się miliony imigrantów i zabierały im pracę. A tak się właśnie dzieje. I tak, ci, którzy przybywają do Stanów Zjednoczonych, odbierają robotę Afroamerykanom i oni o tym wiedzą”. Trump od dekad obraca się na salonach. Majstersztykiem, szczególnie wobec scenicznego towarzystwa szepczącego mu do ucha miliardera Elona Muska, było przekonanie milionów wyborców z biedniejszej warstwy społeczeństwa i wykluczonych rejonów kraju, że to właśnie on reprezentuje ich interesy przeciwko zepsutemu światu bogaczy i celebrytów. Mimo to niejako sam zabiegał o poklask i wsparcie tych drugich, na przykład rzucając w eter, że głosować na niego będą wybitni futboliści amerykańscy - Tom Brady i Patrick Mahomes, którzy stronią od publicznego wyrażania poglądów politycznych. Dziwne, bo robić tego Trump przecież nie musiał. Taki Nick Bosa z San Francisco 49ers potrafił specjalnie wkraść się w kadr pomeczowego wywiadu swoich kolegów w programie Sunday Night Football na NBC i paradować w czapeczce: „Make America Great Again”. Jonathan Isaac, koszykarz Orlando Magic, nieklękający w hołdzie dla śmierci George'a Floyda podczas odgrywania „Gwieździstego Sztandaru” i nie zakładający koszulki w akcji wsparcia dla Black Lives Matter, pisał w lipcu na Twitterze: „Nie rozumiem siania paniki i straszenia Trumpem. Przecież ten człowiek był już prezydentem USA!”. Kosz Harris Liberalna część Stanów Zjednoczonych długo czekała na ruch ze strony LeBrona Jamesa. Część komentatorów oburzała się, że niekwestionowany król NBA milczy. Wręcz wymagano od niego publicznego wsparcia kandydatury Kamali Harris, tak jak wcześniej robił to w kampaniach Baracka Obamy, Hillary Clinton i Joe Bidena. Lider Los Angeles Lakers długo zachowywał jednak pewien dystans. Pojawiła się obawa, bo wcześniej Harris nie udało się ostatecznie podebrać Trumpowi wschodzącej gwiazdy żeńskiego basketu, Caitlin Clark. 22-letnia koszykarka błyszczy na parkietach WNBA w barwach Indiana Fever, a ci łatwiej popadający w histeryczne reakcje prawicowi internauci już dawno próbowali wepchnąć ją w kampanię Republikanów i ochrzcić twarzą „normalnej amerykańskiej dziewczyny”. Wszystko dlatego, że Clark jest... biała. No i w przeciwieństwie do większości zawodniczek WNBA nie trąbiła wszem wobec o swoim wsparciu dla feminizmu, LGBTQ+, Black Lives Matter, Demokratów czy innych poglądów, zjawisk i organizacji bliskich Harris. Problem w tym, że gdy o poparciu dla Harris na Instagramie napisała piosenkarka Taylor Swift, pod jej wpisem znalazł się lajk Clark. Ta jednak na konferencji prasowej się z tego wycofała, mówiąc, że serduszko wcale nie było aktem poparcia pani wiceprezydent, a zachęceniem wszystkich Amerykanów, by tłumnie poszli na wybory i zagłosowali na kogo tylko chcą. Przy tym Kamala Harris, której pomagają również ikony tenisa (Billie Jean King) czy futbolu amerykańskiego (Emmitt Smith), tylko w gronie głosujących na nią wielkich postaci NBA i WNBA mogłaby zorganizować prywatny Mecz Gwiazd. Są mistrzowie z Boston Celtics. Wspaniały strzelec Stephen Curry i szkoleniowiec Steve Kerr z Golden State Warriors, którym 60-letnia kandydatka swoją drogą kibicuje. - Ona ma w sobie przyzwoitość i człowieczeństwa, a to najważniejsze prezydenckie cechy - mówił Curry. - Lider musi dbać o ludzi i ludzi kochać, a ona o ludzi dba i ludzi kocha - dodawał Kerr. Dalej: trener Doc Rivers, rozgrywający Chris Paul, legendarny Magic Johnson. Także Nneka Ogwumike, szefowa ruchu „More than a Vote”, który po zabójstwie Floyda założył LeBrona James. I wreszcie, tak, sam „King James”, który „przebudził” się w okolicach Halloween i napisał na Twitterze: „O czym my tu w ogóle mówimy? Kiedy myślę o moich dzieciach i mojej rodzinie i o tym, jak będą dorastać, wybór jest dla mnie jasny. Głosujcie na Kamalę Harris!”. "Ucisz się i drybluj" Na początku lat 90. Michael Jordan poproszony został o agitację na rzecz kandydata Demokratów w walce o miejsce w senacie z Republikaninem o rasistowskich poglądach. - Republikanie też kupują buty! - miał powiedzieć. Ważniejsze było dla niego promowanie nowej kolekcji Air Jordanów. Przez lata się tej wypowiedzi wypierał, jej znaczenie bagatelizował chociażby w serialu „Last Dance”. Ale to było dość cyniczne, kierujące się nade wszystko zasadami komercji i biznesu, którego później trzymali się inni najwięksi z największych: Leo Messi i Cristiano Ronaldo. Argentyńczyk w 2020 roku udzielił dużego wywiadu „La Sexcie”, w którym mówił, że przez wzgląd na swoją popularność nie może mieć poglądów na żaden temat. Powód? Nikogo tylko nie urazić. Portugalczyk całym swoim życiem udowadnia za to, że jego jedynym światopoglądem jest dictum: „jestem najlepszy i nikt nie jest lepszy ode mnie”. Tymczasem czasy się zmieniły, chociażby na Euro 2024 nie brakowało reprezentacji, których członkowie angażowali się w politykę. Przykładowo Francja, na czele z Kylianem Mbappe i Marcusem Thuramem, którzy już podczas turnieju jawnie opowiedzieli się przeciwko prawicowej partii Zjednoczenie Narodowe, rządzonej przez Marie Le Pen. Wywołało to kontrowersje. Wiele było głosów, że piłkarz jest od kopania piłki, a nie od politykowania. - Mamy tendencję do komentowania rzeczy, których komentować wcale nie powinniśmy. Jestem piłkarzem i powinienem mówić wyłącznie o piłce nożnej - mówił Unai Simon, bramkarz reprezentacji Hiszpanii. W Stanach Zjednoczonych przerabiano już tę dyskusję przy okazji zaangażowania LeBrona Jamesa i Kevina Duranta w kampanię przeciwko prezydenturze Donalda Trumpa. Laura Ingraham, dziennikarka Fox News, rzuciła wtedy do słynnych koszykarzy tekst „Shut Up And Dribble”, co tłumaczymy: „Zamknij się i drybluj”. James, Durant, ale też plejada innych koszykarzy NBA nic sobie z tego lekceważącego „Shut Up And Dribble” nie robiła i wciąż nie robi. - Widzimy, że skrajności pukają do drzwi, ale my jesteśmy pokoleniem, które ma szansę to zmienić i inaczej kształtować przyszłość naszego kraju. Wzywam do głosowania przeciwko ekstremistom, którzy chcą podzielić kraj. Nie chcę reprezentować kraju, który nie reprezentuje moich wartości - większość z nich podpisałaby się pod tymi słowami Mbappe z Euro 2024. Sportowiec też człowiek. Ma prawo do publicznego wyrażania poglądów. Nawet jeśli „politics is like watching wrestling”, a kampanie prezydenckie pod każdą szerokością geograficzną coraz częściej przywodzą na myśl sceny z filmu „Idiokracja”. Przecież nie musimy się z nimi wszystkimi zgadzać...