Czy faktycznie udowodni, że te eliminacje to "czas Brożka" i utrzyma wysoką formę aż do końca sezonu? Napastnik Wisły Kraków zapowiedział też, że jeżeli dostanie dobrą ofertę, to czerwcu zmieni klub. Czy nie boi się, że podzieli losy innych gwiazd Wisły, które za granicą nie zdołały utrzymać się na topie dłużej niż jeden sezon? Leo Beenhakker nie ma już siły wysłuchiwać pytań o konflikt z Pawłem Brożkiem. Mówi, że nie podał Panu ręki po zejściu z boiska, bo był po prostu zajęty udzielaniem taktycznych wskazówek reszcie drużyny, a całą sprawę rozdmuchali dziennikarze. Ostatnio żartował nawet, że następnym razem to Pana wycałuje po zejściu z boiska. - Nie sądzę, żeby istniał jakikolwiek konflikt między nami, nasze relacje są bardzo dobre. Wiadomo, że w meczu ze Słowacją miała miejsce taka sytuacja, a nie inna. Ja, szczerze mówiąc, w ogóle nie zwróciłem na to uwagi. Po pierwsze byłem za bardzo zmęczony, a po drugie zaaferowany meczem. Nie sądzę, żeby trener celowo nie podał mi ręki. Dla mnie sprawy po prostu nie ma. Może po meczu z Irlandią walniemy "miśka" z trenerem, zobaczymy (śmiech). Jakie cele stawia Pan sobie przed wiosennymi meczami eliminacyjnymi? Beenhakker zapowiedział "czas Brożka". Co to dla Pana tak naprawdę oznacza? - Chciałbym przede wszystkim cały czas mieć pewne miejsce w reprezentacji Polski, tak jak to było w ostatnich meczach. Napastnika rozlicza się z goli, więc chciałbym pomóc reprezentacji w tym, by awansować do mistrzostw świata. Te najbliższe dwa mecze, które gramy na wiosnę, będą w tym kontekście kluczowe. A jaki wpływ na pańskie relacje z selekcjonerem ma fakt, że zapowiedział on pozwanie do sądu pańskiego menadżera, Radosława Osucha? - Jestem poza tym konfliktem, dlatego nie pytajcie mnie o to. To są sprawy miedzy trenerem a Radkiem Osuchem. Ja oczywiście nie chcę się w to mieszać i nie będę. Ponoć po meczu z Legią w Warszawie miał Pan okazję rozmawiać z właścicielem klubu FC Nantes, Waldemarem Kitą. - Nie, nie rozmawiałem z nim. Nie znam pana Waldemara i nigdy się nie widzieliśmy. To są właśnie takie plotki, "kaczki dziennikarskie". Nie rozmawialiśmy, po prostu po meczu od razu wsiadłem do autokaru i pojechaliśmy z drużyną do Krakowa. Myśli Pan, że sytuacja, gdy polski zawodnik przychodzi do zagranicznego klubu, w którym właścicielem też jest Polak, jest teoretycznie bardziej sprzyjająca rozwojowi kariery? - Trudno mi powiedzieć, bo nigdy się w takiej sytuacji nie znalazłem. Myślę, że nie byłoby takiemu piłkarzowi łatwo. Pan Kita jest właścicielem klubu francuskiego, w takiej sytuacji obcokrajowcom bardziej się patrzy na ręce. Dodatkowym problemem jest narastający sprzeciw z jakim właściciel Nantes spotyka się wśród części kibiców klubu. - Nie wiem, jaka jest atmosfera w klubie i wokół osoby właściciela, nie śledzę specjalnie sytuacji wokół tego klubu. Trener francuskiego AS Nancy, przy okazji meczu z Lechem, zaczął przekonywać, że oferta tego klubu sprzed dwóch lat, w Pana sprawie, to wymysł dziennikarzy - Może tak było, trudno mi powiedzieć, bo ze mną osobiście wówczas nikt się nie kontaktował. Z tego co wiem, to jednak jakieś rozmowy z Wisłą władze Nancy prowadziły. Przynajmniej tak mi wówczas powiedział ówczesny prezes Wisły, Mariusz Heller. Coś musiało być na rzeczy, skoro prezes dzwonił do mnie i pytał, jak bym widział moje odejście do Francji. Kiedy Radek Matusiak grał w Wiśle, nie ostrzegał Pana przed ligą włoską? Dzielił się swoimi trudnymi doświadczeniami z zagranicznych wojaży? - Mówił, że nie jest to na pewno łatwa liga. Wiadomo, że to kraj słynący z najlepszych obrońców na świecie, dla napastnika poprzeczka jest tam zawieszona bardzo wysoko. Z kolei hiszpańska Primera División to liga bardzo techniczna, szybka, wymagająca dużych umiejętności taktycznych. Przekonaliśmy się na własnej skórze, jak to wygląda w Barcelonie. Tam również wymogi są bardzo wysokie. Jest Pan na tyle szybki, by sprawdzić się w lidze hiszpańskiej? - Kto wie, na początku musiałbym dostać jakąś ofertę stamtąd, a potem dopiero przekonalibyśmy się, jak to ma wyglądać w praktyce. Nie obawia się Pan, że po wyjeździe do zagranicznego klubu może przeżyć pewien szok? Tu, w Wiśle, jest Pan już gwiazdą, zawodnikiem od którego rozpoczyna się ustalanie składu. Za granicą trzeba będzie walkę o pozycję w drużynie zaczynać od zera. W podobnej sytuacji wyjeżdżali Żurawski, Kosowski, Szymkowiak. Żaden z nich nie utrzymał się na topie. - Na pewno mam pewne obawy w związku z tym, w Wiśle moja pozycja jest bardzo silna, nie ma co ukrywać. Gwiazdą bym się nie określał, bo są tu zawodnicy, którzy odnosili większe sukcesy, jak "Baszczu", "Głowa" czy Radek Sobolewski. Dużym łukiem omijałbym więc to słowo. Maciek Żurawski miał bardzo dobre półtora roku w Celticu. Na początku strzelił więcej bramek niż Henrik Larsson. Potem przyplątały się kontuzje i trener przestał na niego stawiać. Co do "Szymka" - wiadomo, kierunek turecki. Pamiętamy jak zaczął. Zaczęli wszyscy "z wysokiego C", ale potem trzeba to jeszcze utrzymać. Trudno mi powiedzieć, czego zabrakło w ich przypadkach. Nigdy nie mieszkałem z nimi, nie grałem, o to trzeba by zapytać ich samych. Pewnie, że są obawy, ale trzeba kiedyś podjąć to ryzyko, żeby coś osiągnąć w piłce. Kiedy nadejdzie czas, uczynię to.