To właśnie doświadczony obrońca "Białej gwiazdy dał drużynie sygnał do skuteczniejszej gry, przeprowadzając w 39 min indywidualną akcję i zdobywając gola dającego prowadzenie. - Miał dużo szczęścia, bo piłka - po mojej interwencji - po prostu odbiła mu się od nogi - dowodził najlepszy w bytomskiej ekipie Michal Peskovic. - Ale najważniejsze, że wpadło. Czekałem na tego gola już od paru kolejek. Miałem we wcześniejszych spotkaniach niezłe sytuacje, ale piłka nie chciała wpadać do siatki. Tę bramkę wywróżył mi w szatni Arek Głowacki - cieszył się Marcin Baszczyński, pochodzący przecież ze Śląska. - Grywałem już przy Olimpijskiej, choć po raz ostatni - chyba 15 lat temu. Wiślacy tym razem okazali się dużo skuteczniejsi, niż tydzień wcześniej w konfrontacji z Odrą Wodzisław. - Na szczęście tamto spotkanie było tylko chwilową zadyszką. Mecz w Bytomiu pokazał, że nie ma żadnego kryzysu, że znów gramy dobrze. Powinniśmy przecież strzelić więcej bramek. Zabrakło dokładnego rozegrania i zdecydowania już w samej "szesnastce" - podkreślał "Baszczu", przyznając jednak, że krakowianie rozkojarzyli się ciut za wcześnie. - Na pewno nie powinna się nam przydarzyć strata bramki w doliczonym czasie gry - zaznaczał samokrytycznie obrońca Wisły. Mimo dobrego spotkania, Baszczyński nie robi sobie jednak złudzeń na ewentualny powrót do reprezentacji. - Ostatnio bywałem co najwyżej kandydatem nr 3 na prawą obronę. I mimo tej wpadki, jaka chłopakom z kadry przydarzyła się ostatnio w Krakowie, nie robię sobie złudzeń. Kadra to dla mnie najwyraźniej zamknięty rozdział - z lekką nutką żalu podsumował Marcin Baszczyński. Dariusz Leśnikowski, "SPORT"