"Tak silnej drużyny jak ta, nie miałem jeszcze nigdy w życiu" - wyznanie, które zrobił Florentino Perezowi Jose Mourinho brzmi jak obietnica. Przyrzeczenie zstąpienia do piekieł, zaprzedania duszy diabłu, byle tylko osiągnąć cele. Cel jest właściwie jeden: pobicie Barcelony, która w stuletniej rywalizacji obu klubów nigdy nie zalazła za skórę "Królewskim" bardziej niż teraz. Zgodnie z transparentami wywieszonymi niedawno na Santiago Bernabeu: palec Mourinho, ten który utkwił niedawno w oku Tito Vilanovy, ma wskazywać kierunek Realowi i jego kibicom. Mourinho rzuca na szalę wszystko: reputację najlepszego trenera na świecie. Wygląda na człowieka, który nie daje sobie prawa cofnąć się przed niczym. Portugalczyk chce, by drużyna warta ponad pół miliarda euro miała świadomość, że żarty się skończyły, a okres ochronny minął. Brakuje tylko, by na bramach Santiago Bernabeu wywiesił hasło: "zwyciężyć, lub zginąć". Zawziętość trenera Realu to jednak miecz obosieczny stawiający w gotowości bojowej obie strony. Wojenny ton Mourinho mobilizuje graczy Barcelony bardziej niż pedagogiczne pogadanki Pepa Guardioli. "The Special One" stworzył w Madrycie najsilniejszą drużynę w swojej karierze, ale też nigdy wcześniej: ani w Porto, ani w Chelsea, ani w Interze nie miał rywala tak mocnego. Geniusz drzemiący w głowie Xaviego i nogach Messiego jest właściwie nieskończony. Mourinho przypomina kapitana okrętu, który przy 10 stopniach w skali Beauforta usuwa z pokładu kamizelki i koła ratunkowe, dając załodze dobitny sygnał, że płynie zginąć lub przetrwać. Miejsca na wykręty sobie nie zostawia. To on domagał się usunięcia Jorge Valdano, by za wszystko sam odpowiadał. Dostał piłkarzy, jakich chciał, za lewego obrońcę Fabio Coentrao Perez zapłacił 30 mln euro. W dodatku na lewej obronie gra przecież rewelacyjny Marcelo, ale Mourinho uparł się, by rywalizacja w kadrze była ekstremalna. Przełom miał nastąpić już w Superpucharze. Lepiej przygotowany Real chciał zadać wracającym z wakacji gwiazdorom Barcelony pierwszy cios. Udało się tylko do pewnego stopnia. W obu meczach "Królewscy" byli drużyną lepszą, ale szalę na korzyść Katalończyków znowu przechylił geniusz Messiego. Cristiano Ronaldo jeszcze raz był tylko cieniem Argentyńczyka. Trudno się więc dziwić wybuchowi frustracji Mourinho, który po przegranym rewanżu na Camp Nou wepchnął palec w oko asystenta Guardioli. Dla niego stawka tych meczów była wielka. Na dobre gra zaczyna się jednak dopiero teraz. Mourinho ma zostać pierwszym trenerem w historii z tytułami mistrzowskimi w trzech najsilniejszych ligach (Premier League, Serie A i Primera Division). Zwycięstwa w Primera Division Madryt potrzebuje jak powietrza, w ostatnich trzech latach wciąż oglądał plecy katalońskiego konkurenta. Problem zespołu Pepa Guardioli jest oczywisty. Utrzymać w sobie głód sukcesu po tylu zwycięstwach. Mają w tym pomóc nowi gracze Alexis Sanchez i Cesc Fabregas, o którego powrót z Arsenalu zabiegało pół katalońskiej drużyny. Obrońca tytułu dokonał spektakularnych transferów, a przez błyskawiczny rozwój kolejnego wychowanka Thiago Alcantary rywalizacja w drugiej linii i ataku stała się wręcz gigantyczna. Jedynym słabszym punktem jest kulejąca linia obrony. Wobec kontuzji Pique i Puyola w meczu o Superpuchar Europy z Porto Guardiola zmuszony jest wystawić na środku defensywy Mascherano i Abidala. Ta para zagrała niedawno na Santiago Bernabeu wypadając zdecydowanie poniżej oczekiwań. Czy Mourinho się to podoba, czy nie, Barcelona jest dziś klasą dla siebie. Legendarny Cesar Luis Menotti, mistrz świata z Argentyną mówi, że takiej drużyny nie widział w swoim 73-letnim życiu. Misja Portugalczyka jest więc z gatunku niemożliwych, które kończą się historycznym zwycięstwem, lub jeszcze bardziej spektakularną klapą. Możliwe jest wszystko, nawet Real bez Mourinho, lub Barca bez Guardioli w kolejnym sezonie. O krajowych rywalach Barcy i Realu trudno wspominać. Poza Malagą, która po wydaniu na transfery 70 mln euro ma ambicje bić się o miejsce w Champions League, wszyscy inni się osłabiali. Rewelacyjna do niedawna Sevilla nie zdołała się nawet zakwalifikować do Ligi Europejskiej, Atletico straciło eksportową parę napastników Aguero - Forlan, Villarreal oddał do Malagi Santi Cazorlę, a Valencia Juana Matę do Chelsea. Jak spiszą się ich następcy? Jedynego drogiego transferu dokonało Atletico sprowadzając za 40 mln euro Kolumbijczyka Falcao z Porto. "Cała nadzieja w Maladze" - mówią przeciwnicy rywalizacji w systemie szkockim, gdzie w walce o tytuł liczą się tylko dwa zespoły. Brzmi to jednak jak pobożne życzenia. Gwiazdą Malagi jest Cazorla, który nie miałby miejsca w podstawowej jedenastce ani u Mourinho, ani u Guardioli. Trzeba się chyba pogodzić z kompromitującym rozgrywki w Hiszpanii schematem, że ktoś z wielkiej pary traci punkty najwyżej raz na pięć kolejek. W ten sposób mistrz kraju złamie z pewnością granicę 100 pkt, a przecież jeszcze w 2000 roku Deportivo zdobyło tytuł mając ich 69. Dziś klubu z La Corunii nie ma już jednak w Primera Division. Czy pasjonująca rywalizacja wielkiej pary zrekompensuje kibicom wszystkie niedostatki rozgrywek? Połowa klubów w Hiszpanii tkwi na skraju bankructwa, 200 graczom z I i II ligi ich pracodawcy winni są 50 mln euro. Tymczasem wyższa klasa średnia jak Valencia, Villarreal, Sevilla i Atletico nie ma nawet sponsora tytularnego. Tylko opływająca w pieniądze szejków Malaga zrezygnowała bez żalu z kontaktu z firmą bukmacherską, by nosić na koszulkach nazwę "UNESCO". Kłótnia o podział pieniędzy z praw telewizyjnych wciąż się nasila. Barca i Real chcą utrzymać swoje przywileje, sprzedawać się osobno, co sprawia, że słabsze kluby Primera Division dostają trzy razy mniej pieniędzy niż w Anglii. Choć oba hiszpańskie kolosy otrzymują z praw telewizyjnych po 140 mln euro za sezon, czyli dwa razy więcej niż Manchester United, łączne dochody klubów w Primera Division są dwa razy mniejsze niż w Premiership. Dlatego prezes Sevilli Jose Maria del Nido nazywa ligę hiszpańską "takim samym gównem, jak szkocka". Większość fanów uważa go jednak za frustrata. Dla nich liczy się pojedynek Mourinho z Guardiolą, i Messiego z Ronaldo. Paradoks polega na tym, że nawet rywalizacja hiszpańskich kolosów przestała być propagandą piękna hiszpańskiej piłki. Zainteresowanie nią osiągnęło już dawno wymiar globalny, mecze w Superpucharze śledzili na żywo ludzie w 147 krajach. Poziom emocji, napięcia, perfidii i brutalności w Gran Derbi przekroczył jednak masę krytyczną. Co mógłby obejrzeć świat, czego jeszcze nie widział przy okazji ostatnich starć Barcelony z Realem? Że, jak w starożytnym Meksyku, po skończonej grze spadną głowy pokonanych. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu!