Teza postawiona po zakończeniu meczu na Camp Nou przez Arsene'a Wengera nigdy już nie zostanie sprawdzona. Większość kibiców podzielała jednak frustrację i zdumienie trenera Arsenalu, gdy w 56. minucie, przy stanie 1-1 szwajcarski arbiter wyrzucał Robina van Persiego dając mu drugą żółtą kartkę za strzał po gwizdku. Była to decyzja nielogiczna, mająca ogromny wpływ na wynik rywalizacji, a nawet, jak zauważył trener Arsenalu, "zabijająca" grę. To Arsenal zabijał mecz Zdaniem Pepa Guardioli mecz zabijał jednak sam Arsenal. Od początku. Oburzony słowami Wengera trener Barcelony przypominał, że przez 90 minut Anglicy nie skonstruowali akcji z trzech podań i nie oddali ani jednego strzału. Tak defensywny Arsenal, grając nawet w dziesiątkę, otarł się o ćwierćfinał, gdy tuż przed końcem Nicklas Bendtner był sam na sam z Victorem Valdesem, ale tak topornie przyjął piłkę, że zza pleców wyskoczył mu Javier Mascherano ratując Barcelonę. Dla Guardioli Argentyńczyk był jednym z bohaterów wieczoru. To był bardzo dziwny mecz, w którym wbrew logice, broniący przewagi z "The Emirates Arsenal", wcielił się w skórę Interu Mediolan. Jedenastu graczy tworzyło trzy linie zasieków przed bramką Wojciecha Szczęsnego, który po pechowej interwencji i kontuzji palców oddał miejsce Manuelowi Almunii. Hiszpan był o krok od dokonania cudu hurtowo broniąc sytuacje sam na sam z Davidem Villą. To był pierwszy, tak ważny mecz Barcelony, który sprowadzony za 40 mln euro "El Guaje" zawalił kompletnie. Niewiarygodne parady hiszpańskiego weterana utrzymywały Arsenal w grze, tak samo jak decyzja Busacci, by w 32. min zignorować faul na Leo Messim w polu karnym. Poza Almunią Arsenal bohaterów nie miał wielu. Cesc Fabregas tłumaczył po meczu, że od 15. minuty grał z kontuzją. Nie wiadomo, po co wytrwał aż do 77., bo wizyta na Camp Nou była dla niego zupełnie czym innym niż planował. Miało być wielkie święto, tymczasem zawalił gola na 0-1 bezmyślnie zagrywając piętą do Andresa Iniesty, który wykonał pierwsze tego dnia piłkarskie arcydzieło. Ograł trzech rywali, podał między trzech kolejnych tak, że Messi był sam na sam. Argentyńczykowi udało się jeszcze przyćmić klasę kolegi sposobem, w jaki przerzucił piłkę nad Almunią, a potem posłał ją do bramki. Nie było uczty piłkarskiej Po meczu Guardiola wspominał jak bardzo brakowało mu Iniesty przed 10 miesiącami w półfinałowych starciach z Interem. Faktycznie Andres potrafi zrobić w tłoku to, czego nikt inny nie mógłby sobie nawet wyobrazić. Przy katastrofalnej wręcz skuteczności pod bramką, przy samobójczym golu Sergio Busquetsa, to właśnie finaliści "Złotej Piłki" Xavi, Messi i Iniesta ratowali drużynę od nieszczęścia. Krytyczny zwykle Guardiola ocenił, że jego zespół zagrał wielki mecz. Tymi słowami trener Barcy wyrażał jednak raczej swoje emocje, a nie trzeźwą ocenę. Jak na dwa zespoły raczące Europę najpiękniejszym futbolem, starcie na Camp Nou było raczej bitwą, a momentami wręcz bijatyką. Efektowne zagrania zdarzały się znacznie rzadziej niż choćby w pierwszym spotkaniu na "The Emirates". Jedynym elementem gry, który zespół Guardioli wykonywał na swoim najwyższym poziomie był wysoki pressing. Arsenal tracił piłkę nawet dwa-trzy metry za swoim polem karnym. Nie było uczty piłkarskiej, nie było magicznego wieczoru, była praca Busacci, która nie sprawiała wrażenia dyskretnej i bezstronnej. Barcelona jest w ćwierćfinale, ale zamiast chełpić się geniuszem Iniesty, czy Messiego powinna zwrócić uwagę na własne ograniczenia. Nikt z rywali już aż tak bardzo nie boi się oddać jej piłki na 70 procent czasu gry, jeśli tylko rozgrywa ją wolno, przewidywalnie, a kiedy nawet błyśnie geniuszem w pojedynczej akcji, zawala pod bramką. Jeśli misterne akcje kończą się nieskutecznymi strzałami, Barca traci pewność tego co robi, płynność i odwagę. Arsenal tego wykorzystać nie umiał, ale są w Champions League drużyny znacznie przewyższające go efektywnością. Kurs na Wembley Prasa w Katalonii ogłasza, że Pep Guardiola z drużyną wziął kurs na finał na Wembley. Jak dla mnie po wczorajszym meczu Barca przestała być w Lidze Mistrzów faworytem numer 1. Zmienić to mogą Gerard Pique i Carles Puyol. Przed meczem Guardiola powiedział, że jeśli Barcy zabraknie w ćwierćfinale, to na pewno nie przez nieobecność stoperów. Teza okazała się z gruntu nieprawdziwa, jeśli było się o krok od przegranej z rywalem, który nie oddał strzału. Kiedy jednak para podstawowych środkowych obrońców wróci do gry uwolni ofensywny potencjał Erica Abidala, a także zwolni Sergio Busquetsa z wykonywania tego, do czego się nie nadaje. We wtorek Barca dokonała jednak pewnego przełomu. Po raz pierwszy w 1/8 finału Champions League odrobiła w rewanżu straty z pierwszego meczu. W ćwierćfinale zespół z Katalonii grał 12 razy, z czego aż 10 razy wygrał. Zatrzymał go tylko PSG z George Weahem w 1995 roku i Juventus osiem lat później. Z kim zmierzy się teraz? Eric Abidal chciałby z Lyonem, co jest jednak mało prawdopodobne po remisie 1-1 w pierwszym meczu na Stade de Gerland z Realem Madryt. Guardiola nie chce Szachtara Donieck uważając, że potencjał rywala z Ukrainy jest zdecydowanie powyżej poziomu, jaki mu się przypisuje. Opuszczając latem Camp Nou Dmytro Czyhrynskyj nie mógł nawet marzyć, że mógłby tam wrócić w boju o półfinał Champions League. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu