Trzy zwycięstwa turniejowe Agnieszki Radwańskiej od stycznia i finał Wimbledonu. Nasuwają się myśli, że to rok wschodzącego słońca... Tomasz Wiktorowski: Ciśnie się na usta, że to wspaniały rok. Sportowo parę dużych sukcesów, ale i masa pozytywnych wspomnień, suma doświadczeń. Tak naprawdę Agnieszka przetarła szlaki nie tylko sobie, ale i młodszej siostrze czy wszystkim polskim tenisistom. Gdy kiedyś mówiło się o finale Wimbledonu, wszyscy się pukali w głowę. Aga pokazała, że można. Minął rok od rozpoczęcia waszej stałej współpracy. To dobry czas na wstępne podsumowania... - Dokładnie rok i dwa miesiące odkąd na stałe dołączyłem do teamu. Choć wcześniej, okresami, pomagałem jako drugi trener Robertowi Radwańskiemu. Podsumowania w tenisie są bardzo trudne, bo tu działa tak wiele czynników, wiele z nich jest tak naprawdę niemierzalnych. Dlatego patrzeć na obecne sukcesy Agnieszki trzeba w szerszym przedziale czasowym. Czy przez ten ostatni rok coś nie ułożyło się tak, jak powinno? - Zawsze się coś znajdzie. Genialnie by było na przykład, gdyby Aga wygrała od początku roku wszystkie turnieje, w których startowała. Ale i tak zawsze ktoś mógłby powiedzieć: czemu nie wygrała wszystkich meczów po 6:0, 6:0. To jest oczywiście niewykonalne, ale na pewno zawsze coś można zrobić lepiej. Udało nam się stworzyć układ, który Agnieszce zapewnia wszystko, czego potrzebuje, skoro są wyniki i regularny progres w rankingu. Kiedy wraca do Krakowa, ma świetny trening i przygotowania prowadzone przez ojca Roberta. W trakcie turniejów ja staram się zapewnić jej jak najlepsze warunki i wszystko zorganizować na miejscu. Czy po takim roku nie obserwuje pan objawów "zmęczenia materiału", które pojawiają się, kiedy się spędza dużo czasu ze sobą?- Nie. Ten złożony układ jaki stworzyliśmy, czyli team poszerzony o moją osobę, jest świetny i dobrze się sprawdza. Choć większość roku spędzamy razem na turniejach, to są pomiędzy tymi okresami spore wycinki czasu, które Agnieszka spędza w swoim ukochanym Krakowie. W swoim domu, gdzie trenuje z ojcem, z którym ćwiczyła od początku kariery. Robertowi wystarczy spojrzeć na nią przez sekundę i wie co i jak zrobić, żeby coś poprawić. Jednak po kilkunastu latach okazało się potrzebne rozwinięcie tego układu, właśnie po to, żeby był też czas na odpoczynek od siebie. Widać, że w obecnej układance wszystkie elementy do siebie pasują, bo Agnieszka robi postępy.Cofnijmy się o ponad rok, do momentu kiedy pojawiła się propozycja prowadzenia podczas turniejów zawodniczki z czołowej 15-tki. To chyba było spore wyzwanie? - Na pewno była duża trema, nawet strach, bo to duża odpowiedzialność. Zaczynając współpracę z kimś ze światowej czołówki, ma się tak naprawdę większe statystyczne prawdopodobieństwo, że się upadnie, niż pójdzie w górę. Tutaj się udało, bo stworzony przez nas wszystkich układ sprawdził się od samego początku i funkcjonuje do dzisiaj. Na pewno nie byłoby tych wszystkich wyników, gdyby nie podstawy, jakie przez kilkanaście lat zapewnił Agnieszce ojciec, kształtując jej spojrzenie na kort tak, a nie inaczej. Zresztą to dotyczy też Urszuli, która jest już blisko czołowej 50-tki w rankingu i wciąż czyni postępy. Ula jest bardzo pracowita, głodna sukcesu, no i ma wzór oraz przetarte szlaki. Ma więc wszelkie warunki, żeby myśleć o zbliżeniu się do Agnieszki. Igrzyska w Londynie będą swoistą cezurą dla tego dobrze funkcjonującego układu, bowiem skończy się ścieżka olimpijska. Nadchodzi czas poważnej rozmowy... - Być może jeszcze przed igrzyskami, bo czujemy chyba wszyscy, że taka rozmowa jest niezbędna. To dla mnie poważna życiowa decyzja, jak każda zmiana pracy. Tu może nie byłoby rewolucji, ale na pewno zupełna zmiana zakresu moich obowiązków wobec Polskiego Związku Tenisowego. Jestem kapitanem drużyny w Fed Cup, ale i jednocześnie jestem trenerem w WTA Tour. Zobaczymy, jak się to wszystko potoczy. W Londynie rozmawiał: Tomasz Dobiecki