Zbigniew Raniszewski należał do ścisłej krajowej czołówki żużlowców w latach pięćdziesiątych minionego stulecia. Był dwukrotnym medalistą indywidualnych mistrzostw Polski i zwycięzcą niezwykle wówczas prestiżowego Criterium Asów w Bydgoszczy (przechrzczonego później na Kryterium Asów imienia Mieczysława Połukarda). W barwach macierzystego TKM-u Toruń i sąsiedniej Gwardii Bydgoszcz 4 razy stawał na ligowym podium, drużynę znad Brdy poprowadził nawet do pierwszego w historii miasta drużynowego mistrzostwa kraju. Jego fenomenalna kariera zakończyła się nagle 21 kwietnia 1956 roku, gdy 29-letni zawodnik Gwardii udał się z reprezentacją Polski do Wiednia, gdzie miały odbyć się prestiżowe zawody międzynarodowe przeciwko Austriakom wzmocnionym gośćmi z Anglii i Niemiec. Początkowo Raniszewski miał tam w ogóle nie jechać, gdyż zaliczył groźny upadek na torze w Łodzi. Ostatecznie stwierdził, że da radę wystartować nawet ze złamanym żebrem. Reprezentacja Polski po pierwszym zerknięciu na stan austriackiego obiektu, odmówiła jazdy. Nie chodziło tylko o sam tor (chociaż jego geometria i nawierzchnia również pozostawiały sporo do życzenia), ale przede wszystkim o brak jakichkolwiek band oraz betonowe schody prowadzące z trybun na tor znajdujące się w pasie bezpieczeństwa. Niestety, ambicje działaczy okazały się ważniejsze od bezpieczeństwa zawodników. Wszak na trybunach zasiadł komplet publiczności. Po licznych rozmowach z "białymi kołnierzykami" obu nacji, Polacy ugięli się i wystartowali. W piętnastym wyścigu zawodów Raniszewski walczył o drugą pozycję z gospodarzami. Podczas rywalizacji zahaczył jednak o tylne koło Bishopa i stracił panowanie nad motocyklem. Maszyna wyrwała się w kierunku trybun i ten świetny żużlowiec wjechał pod wspomniane wcześniej betonowe schody prowadzące na trybuny. Dokonał żywota na miejscu. Zarówno Austriacy, jak i Polacy robili wszystko, by zatuszować rażące zaniedbania organizacyjne. Z zaprotokołowanych zeznań naocznych świadków wynika, jakoby... wszystkie wymogi dotyczące bezpieczeństwa zostały zapewnione z nawiązką! Taką samą wersję usłyszała z resztą rodzina torunianina. Nikt z oficjeli nie chciał przyznać, że to właśnie oni mają na rękach krew ulubieńca kibiców. Prawda wyszła na jaw zupełnym przypadkiem, gdy po kilkudziesięciu latach wnuk Raniszewskiego przeglądał w Internecie nagrania z żużlowych upadków. Zdał sobie sprawę, że krótki, niewyraźny fragment przedstawia tragiczną śmierć jego dziadka. Na nagraniu nie było jednak - opisanych w "oficjalnych" zeznaniach świadków - worków ze słomą ani żadnego innego środka ochrony. Rodzina rozpoczęła śledztwo na własną rękę. Początkowo krewnym żużlowca pomocy miał odmówić PZMot, jednak po interwencji telewizji Polsat oraz posła Łukasza Borowiaka (dziś prezydenta Leszna) sprawa posuwała się do przodu. Niestety, archiwa związku okazały się nie przechowywać żadnych nowych danych na temat wypadku. Finalnie, rodzinie udało się odrestaurować starą taśmę z nagraniem wypadku, a także dotrzeć do skanów z austriackiej prasy. Potwierdziło się, to czego wszyscy się spodziewali - gdyby zachowano wszystkie należne środki ostrożności, Raniszewski jeszcze długo cieszyłby Polaków swoją jazdą. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź